Marzenia czasem się spełniają. Te duże i te małe są ważnym elementem naszego życia, bo napędzają nas do myślenia ale przede wszystkim do działania. Każdy stawiany w życiu krok powinien na zbliżać do wymarzonego celu…
Mówi się, że marzenia powinny być wymierne i w zasięgu ręki… Co zrobić, gdy nasze pragnienia to klęska urodzaju – są odległe i kosztowne? No właśnie…
Zobaczenie na własne oczy wysp Galapagos to marzenie niejednego podróżnika i płetwonurka… Ja też należałem do tego grona… Realizowałem się poprzez zwiedzanie świata, zwiększając odległości do pokonania i środki do wydania. Zobaczyłem kawał świata i większość najciekawszych miejsc nurkowych na świecie, ale Galapagos wciąż było odległe jak Księżyc… W końcu kilkanaście miesięcy temu dostałem sygnał, że jest łódka, mała promocja i ciach…. Nagle zebrała się nas cała ekipa i pewne się stało to, że wraz z dziesięcioosobową ekipą w sierpniu 2015 roku mamy nurkować na Galapagos…
Czas oczekiwania na wyjazd, choć na początku wydawał się abstrakcyjnie odległy, upłynął niespodziewanie szybko.
Planując cały wyjazd stwierdziłem, iż ogromna odległość z Polski i skupienie się na samym, tygodniowym safari to byłby błąd, stąd należało zastanowić się co do tego nurkowania jeszcze dołożyć.
Wymyśliłem zatem trzydniową wizytę w Quito przed naszym cudownym rejsie i jeden nocleg na lądzie na Galapagos w Puerto Ayora. Chyba wyszło nieźle, bo wizyta w Quito choć ciężka była bardzo udana. No i leniwy dzień na lądzie, po zejściu z łódki pozwolił poczuć ziemię pod nogami i uspokoić rozbujany falami oceanu błędnik.
San Francisco de Quito stolica Ekwadoru to przepiękne miasto położone na obłędnej wysokości ok. 2800 metrów nad poziomem morza. Jest jedną z najstarszych i najpiękniejszych południowo amerykańskich metropolii z licznymi kolonialnymi zabytkami. Kilkanaście minut jazdy taksówką zajęło nam dojechanie do równika, nieco dłużej trwała podróż pod wulkan Cotopaxi… Ten wyraźnie wystający ponad horyzont biały stożek jest jednym z najwyższych na świecie wulkanów. Osiąga wysokość 5897 metrów. Nasz wynajęty okazyjnie busik wdrapał się z niemałym wysiłkiem na parking położony na wysokości 4100 metrów). Potem już z buta (trampka niestety…) stromym zboczem w towarzystwie hulającego wiatru i padającego (na szczęście z przerwami) śniegu, ponad schodzącymi w dół białymi chmurami, wspinaliśmy się po czarnym i rudym żużlu wywalonym wcześniej z Cotopaxi. Przejście kilkuset metrów do wysokości 4864 m, gdzie zlokalizowane jest schronisko zajęło nam ok. 1,5 godziny i w moim przypadku nieomal skończyło się wypluciem płuc. Teraz już dokładnie wiem co czują alpiniści i himalaiści i co oznacza choroba wysokościowa, jak w wysokich górach spada wydolność organizmu… Tyłki, a raczej głowy uratowały nam handlujące wyrobami z alpaki i lamy ekwadorskie Indianki, które na granicy parku wyposażyły nas za niewielkie dolary w czapki
i rękawiczki. Przepiękny wulkan wybuchał wiele razy, ale po raz ostatni w 1975 roku. Informacja ta jest już jednak nieaktualna, ponieważ w piątek 14-go sierpnia uaktywnił się on ponownie. Zaledwie kilka dni po naszej wizycie naukowcy zrejestrowali kilka małych erupcji, podczas których wulkan wyrzucił pył i chmurę popiołów na ponad 8 km. Ewakuacja ludności, stan wyjątkowy, zamknięte lotnisko, wszystko to było poza nami bo w tym czasie byliśmy już na rejsie, a powrót do Europy odbywał się na szczęście przez Guayaquil – największe miasto w Ekwadorze. Po tylu przygodach w przeszłości w końcu i nam zaświeciło słońce. Z lekkim niedowierzaniem słuchałem w samolocie stewardessy, która przekazała nam informacje w/s erupcji Coptopaxi, ale uwierzyłem jej szybko, bo faktycznie samolot był prawie pusty, nie zabrał bowiem planowo pasażerów z Quito.
Wcześniej, naszym zupełnie odciętym od świata telefonów i internetu domem została łódź a okolicą Wyspy Żółwiowe czyli Archipelag Kolumba.
Hiszpańska nazwa „Archipelago de Galápagos” albo „Islas Galápagos” pochodzi od słowa „galápago” (oznaczającego w archaicznym hiszpańskim siodło, którego kształt przypominała skorupa (karapaks) jednego z żyjących na wyspach gatunków żółwi. Archipelag składa się z 19 wysp oraz towarzyszących im wysepek i skał o łącznej powierzchni 7 994 km² rozrzuconych na obszarze 59,5 tys. km².
Najstarsze lądy mają około 4 milionów lat, a najmłodsze są jeszcze w procesie tworzenia. Wyspy Galápagos to jeden z najbardziej aktywnych obszarów wulkanicznych na świecie. Wyspy te powstały z morza i nigdy nie miały połączenia z kontynentem. Początkowo była to jedna duża wyspa, która w wyniku ruchów tektonicznych, rozpadła się na mniejsze. Archipelag jest zamieszkany przez 26 640 osób. Tylko 3% obszaru lądowego Galapagos jest przeznaczona dla jego mieszkańców, reszta musi pozostać naturalnym parkiem. Tak jest już od 1959 roku…
Nasze dziarskie przygody przedstawię już następnym magazynie. Nadmienię tylko, że nurkowanie na Galapagos dla miłośników natury bije wszystkie inne miejsca na świecie… Zatem do zobaczenia za miesiąc…
Po przygodach w Quito wczesnym rankiem udaliśmy się na lotnisko – które podobnie jak stolica Ekwadoru leży wysoko – ok. 2800 metrów nad poziomem morza. Na miejscu ustawiliśmy się w kolejkę dla tych podróżujących na Galapagos. Tam w niewielkim okienku sympatyczna pani zabrała nam po 120 $ opłaty parkowej i przekierowała już do właściwej odprawy. Sprawdzanie turystów na lotniskach od dawna należy do ogromnych utrudnień i najmniej przyjemnych elementów podróży, sam zabierając spore ilości sprzętu foto i elektroniki wiem o tym najlepiej. Lot na Galapagos poprzedza zatem wnikliwe prześwietlenie i sprawdzenie bagażu; jest bezwzględny zakaz wwożenia jakiegokolwiek jedzenia, roślin itd. Dodatkowych emocji dostarczył nam jełop z linii lotniczych TAME, który tak uparcie interpretował zapis na bilecie lotniczym, że pomimo wykupionych wcześniej 2 szt. bagażu głównego o wadze 23 kg za każdą sztukę, te kilka osób z naszej ekipy musiało dopłacić za nadbagaż… Nie pomogło nic, i chcąc dolecieć do naszego wymarzonego celu, odpuściliśmy. Niesmak pozostał, a obecnie trwa „walka” z nieuczciwą linią lotniczą…
Podczas lądowania zauważyłem księżycowy krajobraz, nie przypominający niczego co do tej pory widziałem. Wzdłuż pasa na dojeździe do terminala witały nas na tej cudownej ziemi iguany i uśmiechnięci celnicy. Wnikliwa kontrola, toaleta i już w końcu tam byliśmy! Odległe niegdyś marzenie staje się więc rzeczywistością.
Z lotniska ruszyliśmy najpierw ogólnym autobusem do malutkiego portu skąd można było przeprawić się na wyspę Santa Cruz. My jednak, odziani w pomarańczowe kapoki wsiedliśmy na ponton i już po kilku minutach byliśmy na łodzi… Pierwsze wrażenie było kiepskie. Tyle kasy i taaaaki syf??? Agressor 3 wydawał się w pierwszej chwili jednostką brudną i niezbyt piękną. I choć oczywiście wyśmienicie spełniał swoją rolę i niczego nam na łodzi nie brakowało, to każdy z nas spodziewał się po prostu ładniejszej łodzi. Za to załoga, a szczególnie kucharz byli fantastyczni.
Nasz główny opiekun Walter z Quito (szybko „ochrzczony” Waldkiem) starał się jak mógł; profesjonalnie ale też z wielką pasją przybliżał nam krok po kroku wszystkie tajemnice Galapagos… A że jest ich sporo zapowiadał się pracowity tydzień. Najpierw Waldek opowiedział nam o łodzi i załodze, zapewnił o możliwości korzystania z całego wyposażenia i zapasów do woli, bez żadnych limitów. Pokazał jaccuzi i inne atrybuty agresora, a potem przeprowadził szkolenie na wypadek pożaru, konieczności opuszczenia jednostki czy też zaginięcia na oceanie… To wszystko zwróciło nam raz jeszcze uwagę, gdzie będziemy nurkować, w jakich warunkach i co nas czeka w razie draki…
Szybko przywykliśmy do życia na łodzi; choć cały tydzień dobrze bujało, a wieczorami zmasakrowani znurkowaniami padaliśmy zaraz po kolacji, to łódź i jej załoga okazały się zapewnić wszystko co potrzebne na ekskluzywnych wakacjach.
Pierwsze zanurzenie w pierwszym dniu poświęcone było oczywiście sprawdzeniu warunków i dokładnemu wyważeniu się. Nie było spektakularne ale dla tych co popłynęli w stronę cypla a nie wzdłuż zatoki na pewno ciekawe. Wielkie formacje skalne dawały schronienie sporym ilościom ryb, moją uwagę skupiły wielkie czerwone rozgwiazdy i pokaźnych rozmiarów papugi podgryzające ubogie korale na podwodnych skałach. Widoczność wynosiła ok. 15 metrów, temperatura wody 25 stopni, a prądu nie zauważyłem.
Następnego dnia czekały nas dwa nurkowania w miejscu Punta Carrion na wyspie Santa Cruz i wycieczka lądowa na Bartolome Summit. Na pierwszym nurkowaniu, pod wodą panowała specyficzna atmosfera. Było nieco ciemno (brak słońca na powierzchni) i zupełnie inaczej niż podczas pierwszego zanurzenia. Skalne formacje ciągnęły się niemal bez końca, dużo więcej było też widać życia podwodnego. Wśród ryb przeważały……., ale szybko też pojawiła się grupa dziesięciu orleni prezentując grację i dostojeństwo podczas płynięcia w toni – pomiędzy powierzchnią wody a skałami. Kamienie i bloki wydawały się szaro-zelono-czarne, jednak oświetlane przez nawet wątłe promienie świetlne i nasze latarki zamieniały się w barwne i piękne miejsca skrywające w swych szczelinach najmniejszych mieszkańców tych wód. Rozgwiazdy, jeżowce, kraby, wężowidła, gąbki i mniejsze ryby wykrywało nawet oko mało wprawionego w poszukiwaniach nurka. Podwodny krajobraz nie przypominał mi niczego co dotąd widziałem. Był skrzyżowaniem warunków panujących np. na zachodnim wybrzeżu Kostaryki i bogatego życia wód tropikalnych w Azji. Na drugim nurkowaniu pojawiły się też wielkie płaszczki szare, a ilość ryb pływających
w szkółkach pod koniec nurkowania była imponująca.
Po dwóch nurkach, obiedzie i odpoczynku na pokładzie czekała nas wycieczka lądowa. Małą rozgrzewkę przez spacerem zrobiły nam wielkie ptaki lecące tuż nad naszymi głowami razem z płynącą łodzią. Po dopłynięciu do wyspy Bartolome naszym oczom ukazał się bajkowy widok. Czym prędzej zatem ruszyliśmy pontonami w stronę brzegu. Po dobiciu do malutkiej przystani zobaczyliśmy pierwsze foki, które niewiele robiąc sobie z naszej obecności nieco blokowały wejście na ląd…
Wizyta na wyspie daje okazję wejścia na najwyższy szczyt całego archipelagu (300 m.n.p.m.) i podziwiania pięknej panoramy wraz z imponującą sterczącą wysoko do góry, ostrą skałą i piaszczystymi plażami. Podczas spaceru drewnianymi mostkami podziwiać można było niesamowite wulkaniczne skały, ciekawe rośliny
i wygrzewające się na słońcu niewielkie jaszczurki. Waldek cały czas opowiadał imponując ogromną wiedzą o wyspach Galapagos. Cały czas też podkreślał różnice
i odmienności jakimi wyróżniają się od siebie wyspy archipelagu. Pokazywał endemity (organizmy występujące tylko w danym miejscu, nie zobaczymy ich nigdzie indziej…) wśród roślin, opowiadał o powstawaniu wysp, pokazywał różnice w masie magmy. Po spacerze przyszedł czas na opłynięcie brzegów gdzie wygrzewały się
w promieniach słońca foki oraz pingwiny. Spheniscus mendiculus to jedyny gatunek pingwina gnieżdżący się na półkuli północnej. Dorosłe pingwiny mają czarne ciało i biały spód. Przy brzegu białej plamy na spodzie biegnie szeroki czarny pas. Z kolei cienki biały pas otacza boki głowy. Waldek twierdził, że dorastają do 45 cm i że na pewno za kilka dni zobaczymy je pod wodą. Po jego słowach obserwowane na skale dwa osobniki ruszyły w stronę wody wpadając do niej w tak śmieszny sposób że ubaw był po pachy. Kilka razy podpływaliśmy do zwierząt robiąc im dziesiątki zdjęć. To co jest cudowne na Galapagos to też fakt, iż zwierzęta nie przejmują się widokiem ludzi, nie płoszą się i nie uciekają co umożliwia fantastyczne i niepowtarzalny kontakt z dziką przyrodą.
Zachwyceni wycieczką wciągnęliśmy pyszną jak co wieczór kolację zwieńczoną lampką (czy też lampkami…) wina. Miało to pomóc podczas długiego rejsu w kierunku najdalej wysuniętych na Północ wysp archipelagu. Najpierw mieliśmy nurkować przy wyspie Wolf, a następnego dnia na wyspie Darwin.
Nazwa wyspy Wolf wywodzi się od nazwiska niemieckiego geologa Theodora Wolfa. Zajmuje obszar 1,3 km², a maksymalna wysokość wynosi 253 metry. Jak twierdził Waldek na tej wyspie żyją uchatki, fregaty, czerwononogie i maskowe głuptaki, mewy widłosterne, legwany morskie, rekiny, wieloryby i delfiny. Życie miało zweryfikować jego tezy z długich odpraw przed znurkowaniami. Część z naszej ekipy kręciła niezłą bekę, bo obiecywanych zwierząt podczas podróży nurkowych zawsze jest sporo, jednak środowisko naturalne to przecież nie jest ogród zoologiczny… Trzeba mieć po prostu dużo szczęścia żeby te wyjątkowe i rzadko spotykane organizmy obserwować.
Dlatego też i w tym przypadku pomimo obecności na Galapagos w odpowiednim czasie były spore obawy o to co faktycznie będziemy mogli zobaczyć.
Niewielka, klifowa skała Wolf, przypominająca w rzucie z góry klepsydrę nakrytą czapką przywitała nas w końcu słoneczną pogodą i ciszą na morzu. Po drodze na wyspę wybujało nas nieźle, więc chwila spokoju przyszła w odpowiednim momencie.
Miejsca nurkowe obejmowały południowo-wschodnie krańce wyspy, w których to moczyliśmy się w sumie cztery razy. Nurkowania były naprawdę spektakularne. Przyklejając się w kilku miejscach do skalistego dna, obserwowaliśmy dziesiątki jeśli nie setki rekinów młotów. Wszystko to działo się na około 20 metrach, a kolorytu młotom dodawały żółwie, orlenie, tuńczyki, inne gatunki rekinów oraz spore ilości muren wijących się w skalnych zakamarkach i między naszymi nogami… Uwierzcie, że była to prawdziwa podwodna uczta, dla spragnionych wrażeń nurków. Spoglądanie ku powierzchni i spotkanie oka z przebijającymi się promieniami słońca, które przecinały miliony ryb i wielkie młoty mogłoby się nigdy nie kończyć. Do tej pory takie obrazki pokazywały przyrodnicze programy telewizyjne; teraz i my byliśmy aktorami w tym najwyższej światowej klasy spektaklu. Aż się wierzyć nie chciało…
Rekin młot czyli po łacinie Sophyrna zygaena, to ryba mierząca do 5 m długości. Nazwę swoją zawdzięcza kształtowi pyska. Jest on płaski i poprzecznie rozciągnięty, od razu przypomina właśnie młot. Rekiny te mogą zaatakować płetwonurka, jednak same częściej stają się ofiarami, ze względu na cenne płetwy, z których gotuje się… zupę. Podobnie jak inne młotowate, gatunek ten jest żyworodny, a dorosła samica w jednym miocie wydaje na świat od 20 do 50 młodych. Obecnie młoty uznane są za gatunek zagrożony wyginięciem, podobnie jak wiele innych organizmów morskich.
Wieczorami zmęczeni wyczerpującymi nurkowaniami padaliśmy w swoich kajutach zaraz po kolacji i lampce wina spożywanej w tonie podwodnych opowieści. Także w łóżkach spędzaliśmy niemal 10 godzin, regenerując swoje organizmy przed wyzwaniami następnego dnia. Warunki pod wodą nie były ekstremalne ale musieli się zmagać ze średnim prądem o zmiennych kierunkach. Także bujanie na łodzi przechodziło w bujanie na pontonie, potem w wodzie i pod wodą…
Do tego zupełnie odcięci byliśmy od świata. Bez Internetu i zasięgu telefonicznego na środku Oceanu Spokojnego, przez cały tydzień szukaliśmy dalej najrzadziej spotykanych mieszkańców podwodnego świata.
Nasz rejs przebiegał dalej, cały czas płynęliśmy na północ, dopływając w końcu na wyspę Darwin. Znajduje się 160 km na północny zachód od największej wyspy archipelagu Isabeli. Jest ona szczytem podmorskiego wulkanu o wysokości ponad 1000 m, który był aktywny pomiędzy 1,6 miliona a 400 tysięcy lat temu. Wyspa jest rzadko odwiedzana przez turystów.
Warto dodać, iż według przekazu Waldka pierwszy człowiek postawił na niej nogę, dopiero w 1964 roku. Dla nas, nurków szczególnie atrakcyjne są okolice Łuku Darwina. Ta niewielka wysepka położona na południowy wschód od wyspy Darwin. Najpierw zaliczyliśmy tam nurkowanie nocne, o którym jednak nie warto się rozpisywać, było po prostu zaliczone i tyle. Za to kilka dziennych nurkować oszołomiło nas zupełnie, doprowadzając większość mojej ekipy do skakania i krzyczenia ze szczęścia. Tak własnie kończyliśmy nurkowania na Darwinie. Po zrzuceniu sprzętu były zachwyty i energiczne wspomnienia sprzed kilku chwil. Załoga też się cieszyła widząc nas w takich dobrych nastrojach. Cóż zatem ciekawego nas spotykało?
Po pierwsze ogromne stada młotów – podobnie jak na wyspie Wolf – niezbyt głęboko bo max do 25 metrów. Poza tym Silky sharks i rekiny z Galapagos oraz ogromne rekiny White tipped. Do tego widzieliśmy trzy rekiny wielorybie, z których jeden był o długości 15 metrów! nazwaliśmy autobusem przegubowym. Waldek okazał się nie tylko znawcą wszystkich teorii o Galapagos, ale także wyśmienitym przewodnikiem. Zapytany później przeze mnie jak wytropił wielorybiego, powiedział, że usłyszał… W tym miejscu było oczywiście więcej niesamowitych zwierząt. Przystanki bezpieczeństwa umilały nam kilkumetrowe Silky sharks i delfiny. Podpływały naprawdę blisko, potwierdzając że na Galapagos człowiek jest dla zwierzaków obojętnym towarzyszem wzbudzającym zainteresowanie i ciekawość, czasami zupełną obojętność ale nie strach. Nie będę wspominał o niespotykanych nigdzie indziej w takich ilościach murenach, żółwiach, ławicach travelly, jackfish, barrakudach czy mantach i milionach ryb na które te duże okazy polowały. Było naprawdę na bogato.
Tak jak i pod wodą było pięknie, także i na jej powierzchni kotłowało się od delfinów, wielorybów i żerujących ptaków. Co jakiś czas było widać kormorany nurkujące po ryby. Wtedy też pomyślałem sobie czego jeszcze dotąd nie widziałem pod wodą… No właśnie kormorana, pingwina, a foki tylko przez sekundy w Irlandii. Gdzie to wszystko zobaczyć jak nie na Galapagos?!?
Nasz rejs powrotny w drugiej części safari prowadził przez wyspę Fernandina, Isabela i miejsca nurkowe o nazwach: Cabou Douglas, Punta Vincente Roca CousuIn Rocks i Cabo Marshall.
Podwodnych atrakcji nie brakowało… W zupełnie innych podwodnych warunkach niż na Wolf i Darwin oglądaliśmy z wielką pasją endemiczną rybę red lip batfish, endemicznego rekina horn shark, nurkujące iguany, białe ryby Papugi, nurkujące kormorany, żółwi, mola mola, lwy morskie, wielkie szare płaszczki, kraby i langusty oraz inne niezliczone gatunki. Niesamowicie wyglądały pod wodą iguany, które w procesie ewolucji, nie mając nic do zjedzenia na wulkanicznej wyspie wytworzyły umiejętności nurkowania i przystosowały się zjadania podwodnych alg i glonów. Pod wodą nic sobie z nas nie robiły dając się obserwować oko w oko. W tle widać było żerujące żółwie i foki. Pełen odlot. Tutaj warunki pod wodą zupełnie się zmieniły. Spadła widoczność i temperatura, bardziej zielony wydawał się też kolor wody. Ponownie wiedza Waldka okazała się bezcenna. Pamiętam z opowieści znajomego, który był na Galapagos, że on iguan nie widział… Waldek wiedział kiedy nurkować. Iguany musiały najpierw wygrzać się na słońcu i dopiero potem nurkowały. Trzeba po prostu znać ten zwyczaj i wiedzieć jaką porę dnia wybrać na zanurzenie.
W innym miejscu najpierw miały być mola mola – czyli samogłowy. Samogłów to najcięższa ryba kostnoszkieletowa, dorasta do 3 m długości i masy ciała dochodzącej do 2 ton. Choć występuje w wielu morzach i oceanach, spotkać jest ją wyjątkowo trudno. Żyje bowiem głęboko, a wody powierzchniowe odwiedza tylko aby dzięki mniejszym rybom oczyścić skórę z pasożytów. My, oczywiście dzięki umiejętnościom i wiedzy Waldka widzieliśmy ich chyba z osiem… W drugiej części tego nurkowania przepływając przez ogromną ławicę ryb oglądaliśmy tuz przy samej skale i kilka dosłownie centymetrów od powierzchni zabawy i polowanie dwóch lwów morskich i pingwinów. Piałem z radości pod wodą, uwalniając migawkę aparatu niemal co sekundę. Wynurzyłem się podobnie z resztą jak na większości nurkowań już bez powietrza i najchętniej po zmianie butli wróciłbym szybko pod wodę…
Ostatnie nurkowanie na Galapagos też zapamiętam na długo. Poza lwami morskimi zbliżyłem się do dwumetrowych rekinów white tip tak mocno, że mogłem idealnie niczym pod mikroskopem analizować budowę ich skóry, oka, uzębienia i całej reszty. Nie wiem czy nasze nurkowania da się po prostu czymś przebić. Plan wykonaliśmy w 110 procentach. Załoga, łódka no i oczywiście polsko-amerykańskie towarzystwo zagwarantowały nam nie bez przesady, niezapomniany tydzień.
To co przeciętny człowiek kojarzy z Galapagos – poza teorią Karola Darwina, to oczywiście jeden z symboli wysp – wielki żółw słoniowy. Waldek po ostatnim nurkowaniu zabrał nas do Puerto Ayora na Wyspie Santa Cruz gdzie wszyscy razem zaliczyliśmy wycieczkę do rezerwatu żółwi. Obuci w gumowe kalosze lataliśmy po błocie i trawie przyglądając się ogromnym żółwiom, których żyje na wyspach ok. 40 000 szt. Żyją normalnie, wśród ludzi, jak reszta zwierzaków, a ich życie nadal spowija wiele tajemnic. Nie wiadomo tak naprawdę ile żyją lat…
Nasz ostatni dzień na Galapagos spędziliśmy już na lądzie, powoli przyzwyczajając się do życia na lądzie i hamując bujanie naszych ciał… Kołysanie, podobnie z resztą jak podnieta niesamowitym zbliżeniem do dzikiej przyrody trwały jednak jeszcze sporo czasu.