Rozglądam się dookoła. Niewysokie, brązowo-zielone wyspy. Norwegia?, Irlandia? Słońce przebija się nieśmiało przez chmury, tylko jakoś dziwnie gorąco i wilgotno. O nie, znów przysnąłem po 3 nurkowaniu na leżaku ustawionym na górnym pokładzie naszego jachtu…Znów nierealny sen podczas małej drzemki. Jesteśmy przecież na Komodo… Na szczęście uzmysławiam sobie po chwili, że spędzimy w tym raju jeszcze kilka dni… Ale zacznijmy od początku.
W tym roku kwiecień nie rozpieszczał. W nocy przymrozki, w dzień niewiele cieplej. Dobry czas na zaplanowanie jesiennej wyprawy. Miejsce, ekipa no i termin; na razie rozmyślam, czasu przecież jest dużo. To właściwie moja praca…Przeglądam internet i książki; może w końcu Australia, może Afryka?
Jak to często w życiu bywa pewne rzeczy rozwiązują się same. W tym przypadku wizyta w Polsce Mariusza zaowocowała nowym konkretnym pomysłem. Po kilku ciężkich wieczorach jest nowy plan. Komodo. Połączymy nurkowania na Komodo z pobytem na Bali – gdzie też oczywiście zrobimy kilka nurkowań i najciekawsze wycieczki, aby urozmaicić nasz program. Wokół wyspy Komodo zrobimy safari, gdzie gwoździem programu będą mało znane miejsca nurkowe (uważane za najatrakcyjniejsze w Azji) oraz oczywiście słynne smoki z Komodo. Musimy tylko znaleźć dobrego przewodnika nurkowego znającego te trudne przecież wody.
Wyspa Bali jest sercem turystycznym Indonezji, no i szkoda byłoby nie wykorzystać tego, że Mariusz od lat zajmuje się tam turystyką nurkową. Jak nikt inny z pewnością będzie tak perfekcyjnym przewodnikiem na powierzchni i pod wodą. Ma zaplecze, sprawdzoną ekipę, szybkie łodzie, oraz doskonałą znajomość wyspy, regionu i miejsc nurkowych.
Decyzja została podjęta i teraz nadszedł czas na konkretny program. Duża ekipa jak zwykle zebrała się w kilka dni. Szybko ustalamy że po drodze zatrzymamy się w Singapurze, który już większość widziała, ale teraz chciałaby poznać nieco bardziej…
Wyspę Bali też znałem dobrze. Kilka lat temu widziałem już mola mola, manty, ryżowe pola spoczywające u stóp wulkanicznych zboczy. Poznałem widok świątyń i kapliczek będących naocznymi świadkami częstych ceremonii religijnych. Religijność mieszkańców jest na tej wyspie zauważalna na każdym kroku. Setki lat temu w izolacji od reszty świata na Bali hinduizm zmieszał się z buddyzmem, animizmem oraz wiarą w duchy i magię…W konsekwencji barwna wyspa stała się jeszcze bardziej kolorowa dzięki codziennym ceremoniom, zapachowi kadzideł, udekorowanym świątyniom i ofiarom składanym w wielu miejscach.
Bali naszym rodakom (szczególnie miłośnikom polskich komedii) kojarzy się z rzadkim gatunkiem nietoperza i brzmi naprawdę egzotycznie. Pierwsza wizyta w Indonezji rzuciła mnie na kolana. Zostawiła też w pamięci coś czego tak naprawdę opisać się nie da. Spokój emanujący od mieszkańców udzielał się i nam. Rozkoszowaliśmy się widokami, egzotycznymi twarzami, nurkowaniem z mantami, rekinami; rozgrzewał nas widok mola mola no i gorący, wilgotny klimat. Setki zrobionych wtedy zdjęć do dziś przeglądam z nostalgią…
Nie widziałem więc żadnego problemu, aby po kilku latach wrócić na tą bajeczną wyspę i okalające ją wody.
Odwiedziliśmy zatem ponownie świątynię Uluatu oraz wulkan Kintamani. Obcowaliśmy z mantami, nurkowaliśmy w Crisal Bay na Nusa Penida, oraz byliśmy na wraku US Libety w Tulamben. Szczególnie w tym miejscu mógłbym nurkować wiele razy. Wrak położony płytko, dostojnie rozłożony na przestrzeni ok 120 metrów kryje mnóstwo morskich gatunków, a „dyżurna” ławica jackfishów zapiera dech w piersiach. Jest to też idealne miejsce do makrofotografii, gdzie na czarnym wulkanicznym piasku i dużych kamieniach zaobserwować można większość małych morskich mieszkańców. Kilka dni na wyspie Bogów i Demonów jednym z nas odświeżyło wciąż żywe wspomnienia, innym dało widok najciekawszych miejsc pod wodą i na powierzchni. The best of Bali – bez ściemy i tanich wycieczek serwowanych przez biura podróży i hotele – dzięki Mariuszowi i jego ekipie z DIVING INDO otrzymaliśmy 100% tego co najlepsze na Bali. Prawie wszyscy z naszej licznej ekipy zaliczyli także lekcję surfingu. Plaża w Kucie zapewniła nam idealne warunki do stawiania pierwszych kroków na desce. Sympatyczni i skuteczni instruktorzy sprawili że niektórym surfing wychodziła naprawdę dobrze. Mario zaraził nas nowym hobby, szkoda tylko że w Polsce ciężko je realizować…
Jednak wisienką na naszym indonezyjskim torcie podczas tej wyprawy do Indonezji był rejs na Komodo. Jak na razie niezbyt często odwiedzany kierunek. To co najszybciej rzucało nam się w oczy podczas pierwszych nurkowań to ogromne ilości ryb, ale także ich rozmiary. To tutaj widziałem największe w życiu nadymki, lucjany czy ślimaki nagoskrzelne ale rekord pobił 50 cm ślimak – spanish dancer.
Warto też wspomnieć nasz plan, trasę i miejsca nurkowe specjalnie dobrane przez Jimmiego- głównego przewodnika nurkowego po tych akwenach. Z Denpasar na Bali po niespełna dwugodzinnym przelocie samolotem znaleźliśmy się w Labuhan Bajo – na zachodzie wyspy Flores. Widoki z okna samolotu nie pozwalały zasnąć pomimo wczesnej pory i zarwanej nocy. Kształt wysp, lazur otaczającej jej wody, wulkany i tryskająca z wysp zieleń zastąpiły mi kawę :). Zastanawiałem się też jak wygląda nasza łódź. W panującym tu upale i wilgotności oraz liczebności naszej drużyny, było to bardzo ważne. Lądowanie na Flores było jak lodowaty prysznic. Leciwy samolot z impetem osiadł… na trawie – tak to przynajmniej wyglądało z boku. O kurcze, wylądowaliśmy u stóp górzystej dżungli! Dookoła drzewa, zielone krzaki i …jeden mały budynek lotniska. Na terminalu (budka o powierzchni 30 m 2 nie schładzaną klimatyzacją) pełno zdjęć smoka z Komodo i informacji o parku narodowym. To też nas czeka, ale najpierw nurkowanie… Po kilku minutach drogi śmiesznymi mikrobusikami jesteśmy już w porcie. Pomimo wczesnej pory upał zaczyna nas rozpuszczać. Widoki jakie nasze oczy wychwytują są nie do opisania. Wioska Labuhan Bajo daje obraz jak żyje się w tym gęsto zaludnionym kraju w miejscach gdzie komercja i infrastruktura turystyczna nie istnieje. Prawdziwe życie. W takich sytuacjach zawsze żałuję że nie da się sfotografować zapachu. Wilgotna woń tak naprawdę przeraźliwej biedy zwróciła uwagę nas wszystkich. Takie coś trzeba zobaczyć na własne oczy. Mariusz powiedział, że tutaj nie kupi się nawet zimnego piwa, co nasi panowie przyjęli z wielkim oburzeniem.
Nasza łódź CHENG HO okazuje się największą w porcie. To wielki motorowo – żaglowy jacht o długości 47 m i 10 m szerokości. Na pierwszy rzut oka widać było że miejsca nam nie zabraknie. Raczej będziemy się na niej szukać… W chwili gdy piszę te słowa już wiem, że łódź zapewniła nam komfortowy pobyt i profesjonalną obsługę. Załoga której liczebność dorównała ilości nas – uczestników stanowiła zgrany zespół dbając o nasz komfort, bezpieczeństwo, żołądki i pełne zadowolenie. Divemasterzy okazali się bardzo pomocni szczególnie fotografom – bo ich doświadczenie i spostrzegawczość pozwoliły udokumentować nam na zdjęciach najrzadsze i najdziwniejsze zwierzęta.
Pierwszą odprawę przeprowadził Jimmy. Od razu było widać że jest profesjonalistą. Zaraz po zajęciu kajut, ale jeszcze w porcie nasz główny przewodnik zachwalał nam nurkowania w rejonie wysp Rincha i Komodo. Od razu też wspominał o prądach i specyfice nurkowań które mamy realizować podczas naszego rejsu. Pytał oczywiście o doświadczenie i nasze uprawnienia. Pokazuje nam mapę i dokładnie tłumaczy naszą trasę. Jak się okazało po kilku dniach dzięki jego niesamowitej wiedzy i doświadczeniu, a także codziennym osobistym sprawdzaniem warunków na morzu unikaliśmy każdego dnia niespodzianek jakie niosą te niespokojne wody. Pewnie żadnego doświadczonego podróżnika nie wzruszają już “pocztówkowe” zachody słońca, ale trzeba przyznać, że te wokół wysp Komodo były niesamowite, bo często ubarwiały je (dodając wyjątkowości) deszczowe chmury zacierające granicę wody i lądu.
Pierwszy dzień, zaraz po podróży i obszernej odprawie nurkowaliśmy blisko wyspy Flores, w miejscach o nazywie Sabolan Hecil i Sabolan Besar. Jimmy mówił, że od następnego dnia będzie tylko lepiej. No to nieźle. Robimy dwa długie i przepiękne nurkowania, z których ja zapamiętuję najbardziej ogromne gorgonie i bardzo dużą przejrzystość wody. Oczywiście życie podwodne jest bardzo bogate. Drugi dzień jest naprawdę cudowny. Ja zaczynam od makrofotografii, ale zaraz po wynurzeniu zmieniam obiektyw. Wszystko przez krzyki i podniecenie na łodzi. Rekin, wieloryb, orka… Faktycznie; ja także szybko coś zauważam. Uśpieni śniadaniem i porannym nurkowaniem teraz szybko i rezolutnie latamy po pokładzie naszej łodzi, która zaczęła właśnie płynąć w kierunku tego cielska. Nagle mamy samych ekspertów i biologów morskich. Ja słucham jednak Jimmiego. Widzimy orkę, tak, to prawda. Przez kilkanaście minut pokazuje się przy naszej łajbie, raz po raz ukazując ponad lustrem wody kawałki ogromnego cielska. Mamy filmy i zdjęcia i jesteśmy naprawdę szczęśliwi. Tym bardziej że delfiny też pojawiały się przy naszej łajbie.
Tego dnia nurkujemy na północy wyspy Komodo na Crystal i Castle Rock, trzecie nurkowanie to już wschodnia część tej wyspy i miejsce znane pod nazwą Karang Makasar. Jakby nam było mało zaliczamy jeszcze nocne zejście pod wodę – na północy wyspy Rincha (Wainilu Island). Tak naprawdę każde nurkowanie jest niesamowite, a po wyjściu z wody większość z nas uważa je za najlepsze. Widzimy dosłownie wszystko co żyje pod wodą. Dzień pełen wrażeń zamyka nam noc pełna wrażeń… Spacerując już po zmierzchu po pokładzie zauważam, że pod mocnym reflektorem halogenowym umiejscowionym z lewej burty CHENG HO zasuwają tuż przy powierzchni: kraby, kalmary, spore ilości ryb i ośmiornice… Pokazuję to wszystko Tomkowi, naszemu mistrzowi patelni, kuchennemu mistrzowi nad mistrzami. W jego głowie szybko rodzi się pomysł na zrobienie zupy krabowej. Zaczynamy zabawę w myśliwych i ofiary. Jednak idzie nam to raczej słabo, nieskutecznie. Na pomoc przychodzi nam załoga. Kiedy mamy już trochę krabów zauważamy dwa węże morskie, które zaciekawione światłem zaczęły śmiało podpływać zygzakowatym stylem w kierunku naszych łowców. Węże morskie mają niezwykle silny jad, o dużej zawartości neurotoksyn, zabójczy dla człowieka. Są naprawdę groźne. Myślałem że nasz załogant ucieknie i postąpi tak jak ja na jego miejscu bym zrobił. Ale on jednego z tych węży sprytnie złapał w rękę i zaczął się nim bawić. Wycisnął mu jad, wykonał jakiś dziwny taniec i wypuścił do wody. Nawet nie wiem kiedy Tomek przygotował zupę krabową. Zanim na dobre ochłonąłem zupa była w misce. Smakowała oczywiście wszystkim, nawet naszemu głównemu kucharzowi. Po tych emocjach – można było z czystym sumieniem i pełnym brzuchem iść spać.
W nocy ponownie niezauważalnie zmieniliśmy miejsce. Robimy trzy niesamowite nurkowania na południu Komodo – w miejscu o nazwie Manta Haley. Tak jak na Bali znów spotykamy mistyczne ogromne manty. Jest ich dużo i jak to określił Kriss są jak nowe, zupełnie niezniszczone… Bez ran, zadrapań i skaleczeń. Do tego nurkowania umilają nam ogromne Bolbometopon muricatum, czyli Papugoryby z wielkim guzem na głowie. Nasz Darek, od tego dnia nie lubi już na pewno Rogatnic (Triggerfish); szczególnie tej jednej, która to rozerwała mu skafander raniąc go dość głęboko w ramię i kalecząc dotkliwie w głowę. Widocznie musiał podpłynąć zbyt blisko gniazda wykopanego w piasku, w którym prawdopodobnie były złożone jaja.
Czwarte, zmierzchowe już nurkowanie robimy na wraku przy którym pływam dosłownie w rybach ale niesamowity widok dają nam dziesiątki Plataksów (znane też jako Batfish). W ich spłaszczonych ciałach światła naszych latarek odbijają się niczym w lustrach…Ale główny temat tego nurkowania to mała rybka Mandarynka. Charakterystyczny, pomarańczowo-niebieski wzór na ciele stanowi kamuflaż, ukrywający rybę wśród barwnej rafy koralowej. Ryba ta jest niezwykła i niezwykle trudno ją pod wodą spotkać. Nam się udało.
Czwarty dzień na rejsie znów zaczynamy mocnym uderzeniem. Podczas pierwszego łyka kawy zauważam na brzegu w południowej części wyspy Rincha kilka dzikich małp biegających po piasku. Po kilku minutach kończę śniadanie i widzę smoka, a zaraz następne. Jak się okazuje Waran z Komodo żyje też na wyspie Rincha i Flores. W sumie tylko lekko ponad 6000 szt. Odpalamy więc nasze małe łodzie i płyniemy podnieceni widokiem dzikich, wolno żyjących gadów. Im bliżej brzegu tym bardziej nasza ekscytacja wypierana jest przez obawy… Przecież to największa jaszczurka świata. Waran aktywny jest w dzień, a noc spędza w wygrzebanych przez siebie norach. Poluje z zasadzki, do upatrzonej zdobyczy zakrada się od tyłu. Atakując mniejszą zdobycz, może rzucić się wprost do jej szyi; większą ofiarę (np. jelenia czy dziką świnię) stara się powalić na ziemię (m.in. przy użyciu potężnego ogona, którego siła uderzenia równa się sile 2 ton), a następnie rozedrzeć na strzępy lub doprowadzić do jej wykrwawienia. Badania wykazały, że w ślinie warana żyje ok. 50 różnych szczepów bakterii, rozwijających się dzięki resztkom mięsa pozostającym między zębami warana; sugerowano, że bakterie te przy ukąszeniu dostają się do krwi zaatakowanego zwierzęcia, powodując infekcję prowadzącą do śmierci ofiary (źródło wikipedia.org). Spokojne filmowanie i sesję zdjęciową przerywa nam kolejny śmiały i ryzykowny wybryk naszego „zaklinacza morskich węży”. Igra on z dwoma Waranami, nic nie robiąc sobie z zagrożenia jakie stwarzają. Na koniec wystawia smokowi tyłek czekając na strzał ogonem. W końcu Waran sieka go mocno, powodując jego upadek i salwy śmiechu (pomimo całej grozy tej akcji).
Tak, myślę że teraz możemy znów iść pod wodę. Tym bardziej że czeka nas najlepsze nurkowanie na Komodo. Jest nim miejsce zwane Kanibal rock. Nazwa została nadana przez naukowców, którzy prowadzili na tym nurkowisku badania, nie mogąc się nadziwić ilości gatunków morskich występujących w tym jednym właśnie miejscu. Niesamowite nurkowanie. Widziałem już fantastyczne obfitujące w podwodne życie rafy, ale na Kanibal rock mógłbym nurkować kilka razy dziennie przez wiele dni… Ogromna ilość ryb sprawiała że czuliśmy się jak w akwarium. Poddając się lekkiemu prądowi dryfowałem z aparatem zagarniając wzrokiem ile się da. Dzięki filmom i zdjęciom w mojej pamięci na wiele lat wspomnienia o Kanibal rok będą wciąż żywe. Jimmy też jest podniecony, mimo że wiele razy już tu był. Twierdził że na Kanibal rock jest aż 11 gatunków amfitrionów, ja widziałem żółwie, rekiny, koniki morskie, kilka gatunków ślimaków nagoskrzelnych, barakudy i mnóstwo innych zwierząt. Cudowne miejsce, niezwykłe jest też to że wszyscy jesteśmy naprawdę zauroczeni miejscem, nikt nie marudzi…
W tym dniu nurkujemy także w nocy, w miejscu zwanym Torpedo Point. Ja zakładam obiektyw do makrofotografii i oczywiście jestem bardzo zadowolony. Mój divemaster wytrzymuje ze mną 90 minut pod wodą wyszukując mi i pokazując coraz to nowe obiekty do fotografowania. Robi to w takim tempie że z ledwością nadążam… W nocy, podczas nurkowania uzmysławiam sobie jednak, że nasza wyprawa powoli dobiega końca. Jeszcze tylko jeden raz do wody, i jutro rano płukanie sprzętu. Szkoda; ale z drugiej strony myślę już o przyszłości. Jimmy, nasz wódz i dobry duch pewnie jeszcze nie raz znajdzie nam przepiękne miejsca nurkowe. Już wiem, że wody Azji to pewna satysfakcja i spełnienie, że należy tu wracać. Porannne, ostatnie nurkowanie też jest piękne. Pink beach tego ranka było oczywiście miejscem pełnym ryb, naprawdę fantastycznym, gdzie przy stromych, pionowych prawie ścianach zauważyć można było ogromne skupiska ryb. Jednak przejrzystość wody w porównaniu do poprzednich nurkowań była kiepska. Jimmy zaplanował to nurkowanie tak abyśmy byli jak najbliżej Parku narodowego KOMODO, gdzie w środku tego gorącego dnia wybraliśmy się na ląd zobaczyć warany… Bilety, opłata za filmowanie i zdjęcia, no i ruszamy. Nasi przewodni wyposażeni w długie drągi opowiadają nam to co już praktycznie wiemy o tych gadach. Oczywiście widzimy też smoki. Znów je z oddali podziwiamy i fotografujemy. Zmęczeni upałem szybko robimy zakupy. Ja jak zwykle na początku zainteresowany zakupem jakichś prezentów wchodząc w głąb miejscowego targowiska – cepelii mam już coraz mniejszy zapał do targowania się. Na szczęście Kuba w dobrej cenie kupuje sobie drewnianą maskę, więc krzyczę do niego żeby wziął dwie. Z daleka nie widzę ich rozmiaru, ale jak się później okazuje nasza boazeria jest tak duża (długa) że nijak do bagażu się nie mieści. Kuba ma więc dodatkowy bagaż… Teraz pisząc te słowa patrzę właśnie na długa maskę z wyrzeźbionymi smokami, przypominam sobie jak pot kapał mi z czoła, a teraz za oknem mam ze 2 metry śniegu na samochodzie. Tego ostatniego dnia na Komodo zaraz po obiedzie Jimmy i Mario zabierają nas do raju. Pokazują nam najpiękniejszą plażę na jakiej dotychczas postawiłem swoje stopy. Lazurowa, cieplutka woda, biały piasek z czerwonymi od skruszonych korali akcentami, niewielkie szare skały, spore soczysto-zielone wzgórze i cisza. Najpierw nie chciało mi się brać aparatu. Jak tylko dopłynęliśmy do brzegu, wróciłem zodiakiem na łódź po abc i aparat, aby za chwile włożyć go do obudowy…
Zdjęcia, opalanie, pływanie, zimne piwo. A wszystko to w przepięknych i niepowtarzalnych okolicznościach przyrody. To już nasze ostatnie chwile na Komodo, aż się do Polski nie chce wracać, aż łza kręci się w oku. Za Komodo zaczynam już tęsknić podczas długiego powrotu do domu.
Musimy do Mariusza jednak wrócić, bo nikt z nas nie widział słynnego nietoperza o niecodziennych umiejętnościach ;). A podobno zamieszkuje on Bali od dawna…Wyspa ta i baza naszych przyjaciół może wciąż stanowić przyczółek do kolejnych azjatyckich przygód.
Miłosz Dąbrowski