Nie pojechaliśmy do Irlandii w celu poszukiwania pracy; wręcz przeciwnie, po to aby odpocząć. Nie rozumieli nas za bardzo Polacy lecący w tym samym kierunku, lecz w odmiennym celu. My, jechaliśmy wydać kasę, a cały samolot właśnie po to aby ją zarobić. No kraj niby piękny, ale są lepsze miejsca na dobry urlop. Tak nam odpowiadali, zainteresowani naszymi wielkimi torbami ze sprzętem nurkowym. Może i tak jest; ale my – nakręceni opowieściami o podwodnych atrakcjach okolic Brendon Bay byliśmy zdeterminowani i pewni swego. Rekiny, foki, wielkie kraby. Niech na nas czekają; niebawem zobaczymy się pod wodą.
Wywiad, jaki zrobiłem blisko rok temu potwierdził, że najdogodniejszym miesiącem do odwiedzenia zielonej wyspy jest wrzesień. Pogoda jest stabilna, raczej nie ma sztormów. Jak się okazało zaraz po przyjeździe – z pogodą nie mieliśmy tak najgorzej. Gdybyśmy jednak przybyli tydzień wcześniej, pławilibyśmy się w słońcu. Aura była zmienna ale do zniesienia. Był to klasyczny przykład pogody w kratkę. Rano deszcz, a potem na zmianę: słońce, opady, wiatr, chmury, tęcza, słońce, upał, wiatr i znów za chwilę deszczyk z chłodem. Obłęd. Do tego, piękny krajobraz tworzyły: niespokojny ocean, niezliczone wysepki oraz góry. Kolory nieba ujawniające się szarością i błękitem, a w dole zielone łąki i górki łączyła zmieniająca się wraz z ruchem chmur i zmianą zachmurzenia woda oceanu atlantyckiego. Wszystko to urzekało nas swoim pięknem. Dodatkowo, w najładniejszym chyba odcieniu zieleni jaki widziałem, zauważyć było można dziesiątki, jeśli nie setki owiec.
Ich białe, okrągłe sylwetki powoli przemieszczały się po wyżynnych pastwiskach.
Malownicza okolica Castlegregorry zbladła szybko po wycieczce do Dingle (w miejscowej gwarze An Daingean). Widoki jakie mieliśmy okazję podziwiać objeżdżając hrabstwo Kerry po prostu powalały. Nie popsuł ich nawet deszcz, towarzyszący nam w podejściu do niesamowitego jeziorka górskiego, takiej miniaturki naszego Morskiego Oka. Różnica polegała tylko na kolorze wody – tutaj w Irlandii była ona w odcieniu brązowym. Nie było też takiej masy turystów jak w polskich górach.
Do Dingle dojechaliśmy już w pełnym słońcu. Znajduje się tam port obsługujący kutry rybackie oraz małe łodzie i jachty. Na jednym z wzniesień jest też neogotycki kościół St. Mary’s o naprawdę pięknej bryle.
Dingle usytuowane jest w Gaeltacht, rejonie irlandzkojęzycznym. W miasteczku znajduje się wiele pubów i restauracji, w których latem można posłuchać irlandzkiej muzyki na żywo. Mieszkańcy żyją z rybołówstwa i turystyki, co widać naprawdę na każdym kroku. Zaraz po grupowym zdjęciu przy pomniku słynnego w tym miejscu delfina Fungie udaliśmy się do oceanarium, a potem na małe zwiedzanko, ciemne piwko no i oczywiście na jedzenie. No właśnie nigdy nie lubiłem Guinessa, ale ten wlewany tutaj był niesamowity. Czasami, zamawiałem równie dobrego Murphysa, który również miał idealną piankę i także sprawiał wrażenie gęstszego niż był… Delfin nazwany Fungie zadomowił się w wodach zatoki Dingle przeszło 25 lat temu. Obecnie stanowi on atrakcję turystyczną całego miasteczka; specjalne kutry krążą po zatoce i za opłatą stwarzają przyjezdnym możliwość zobaczenia butlonosa. Ze względu na nieco obciachowy charakter takiego rejsu oczywiście daliśmy sobie z tym spokój.
W miasteczku jest też znane na całą Irlandię oceanarium. Na kolana nas nie rzuciło, ale przynajmniej można było stanąć oko w oko z dwoma wielkimi tawroszami i zobaczyć jak szybkie są pingwiny. Nie wiem czy one były z Madagaskaru bo tak zasuwały, że nie było możliwości im się przyjrzeć.
Samo miasteczko pachniało sielanką i spokojem. XiX wieczną zabudowę tworzyły kolorowe domki i malownicze uliczki, mnóstwo sklepów z pamiątkami, pubów oraz restauracje, gdzie oczywiście królowały owoce morza. Dingle zapamiętam też z zupy rybnej; chyba najlepszej jaką w życiu jadłem.
Powrót do naszego hotelu (zupełnie inną drogą) również trwał długo. Co kilka kilometrów urzeczeni krajobrazem zatrzymywaliśmy się jak jacyś Japończycy pstrykając dziesiątki fotek…
Przed objazdem hrabstwa Kerry nurkowaliśmy przez cztery dni, robiąc codziennie dwa zanurzenia. Sandra i jej ekipa wpakowali nas na dużą, szybką i bardzo wygodną łódź, na której też spokojnie zostawialiśmy nasz sprzęt, aż do następnego dnia. Pomimo swoich walorów, łódź nie uchroniła niektórych od choroby morskiej. Momentami bujało bowiem niesamowicie mocno. Woda wdzierała się na pokład, łódź się kołysała, a niektórzy przegrywając z Neptunem, karmili rybki. No cóż warunki na Atlantyku do łatwych nie należą; ja nie spodziewałem się niczego innego… Tak jak zmienna była aura na powierzchni tak też i wahała się przejrzystość pod wodą. Pływające pod wodą szczątki roślin, zawiesina i plankton utrudniały fotografowanie, a na mniejszych głębokościach wariował błędnik od ruszających się pod dyktando fal i prądów wielkich brunatnic*… Nie ma co, nurkowania do łatwych nie należały. Nadrzędny cel naszych nurkowań był prosty – foki!. Tego ssaka na wolności i pod wodą nigdy nie widzieliśmy. Marzyłem o sesji zdjęciowej, w której to główne role zagrałyby te niesamowite zwierzaki. Marzyłem o zdjęciu portretowym foczej paszczy z lekko zdziwioną i zarazem zaciekawioną miną.
No i jak to w życiu bywa muszę marzyć dalej… Najbliższe miejsce gdzie żyły dzikie foki – czyli Seals Rock oddalone było od naszej przystani jakieś 20 minut płynięcia. Inne focze wyspy ze względu odległość i aktualne prognozy pogodowe (silne wiatry, spore fale i realne zagrożenie sztormem) nie były tym razem dla nas dostępne. Opis miejsca wyglądał frapująco. Kilka skał, pod wodą małe wąwozy, kaniony i dwie jaskinie. Dostaliśmy także przed nurkowaniem instrukcje jak zachowywać się przy fokach aby ich nie wypłoszyć. Mieliśmy się zanurzyć na kilka metrów i czekać… Kiedyś już tak czekaliśmy na manty… I faktycznie na Manta Piont na Bali były manty ale już na Filipinach w podobnym miejscu pojawić się nie raczyły!
Podpływając do wysp od razu zauważyłem spore fale rozbijające się o skały i generujące masę bąbelków i piany. Szybko też zauważyłem kilka ciekawskich łebków wystających ponad wzburzoną powierzchnię oceanu. To one! Są foki – krzyknąłem! Nie wiedziałem czy się ubierać czy je po prostu podziwiać. Mały paraliż udzielił się wszystkim. Ronnie i jego załoga uśmiechali się pod wąsem na widok zadowolonych klientów.
Po opadnięciu pierwszych emocji, wykonaliśmy zanurzenie. Podzieleni na dwie grupy czekaliśmy na nasze main menu… Po kilku minutach wkomponowaliśmy się w ruchy brunatnic podatnych na falowanie i jakby razem z nimi czekaliśmy… Po kilkunastu minutach czekanie zamieniliśmy na poszukiwanie. Zbliżyliśmy się do jaskini. Nagle zobaczyłem przed sobą żywą torpedę. Foka była tak szybka że nie zdążyłem zareagować. Wypłynęła z jaskini, więc wstrzymując wszystkich powoli i ja zbliżyłem się do czarnej dziury. Po chwili zobaczyłem kolejną sztukę. Wypłynęła z pokrytego mrokiem końca jaskini zatrzymując się koło odwróconej tyłem i niczego nie widzącej Ani. Miałem szansę zrobić piękne zdjęcie portretowe foki i człowieka ale mnie oczywiście zamurowało. Foka była naprawdę blisko mnie, a jej ramię/płetwa tuż obok nieświadomej bliskości dzikiego zwierza Ani. Po krótkiej wymianie spojrzeń zdziwiona foka odpaliła swoje ciało i zniknęła nam z pola widzenia. Ale czad. Tylko te zdjęcia! Znów się nie udało. Niestety fotograficzna porażka była jakoś w tym dniu nieunikniona. Wpłynąłem w głąb jaskini. Właśnie ustawiałem odpowiednio latarkę, gdy zobaczyłem kolejną fokę – zaskoczoną obecnością gościa ze światłem i to na jej terenie. Tradycyjnie gapiłem się na fokę, a jak zacząłem myśleć o fotce zwierzak znów się ulotnił. Opuszczając foczą jaskinię po przebrnięciu przez niesamowite formacje skalne: ściany, ogromne głazy i mały wąwóz, dotarliśmy do kolejnej jaskini. W niej, okryte ciemnościami skrywały się krewetki i kraby. Odsłaniając kamienie próbowaliśmy złapać krewetki, te jednak skacząc jak pchły były zdecydowanie szybsze. Piękne nurkowanie, piękne foki, tylko na zdjęciach ich nie będzie. W drodze powrotnej do portu planujemy już powrót na Seals Rock. Jednak w ostatnim dniu ze względu na zbliżający się sztorm udało nam się tam zanurkować tylko raz. Ponownie na dzień dobry, ciekawskie głowy fok wystawały ponad powierzchnię, a pod wodą znów nasza cierpliwość wystawiona została na wielką próbę… Długo czekaliśmy ale znowu się pojawiły. Trzymały jednak spory dystans i były bardzo płochliwe. No cóż moje wymarzone zdjęcie będzie musiało jeszcze poczekać na realizację.
Poza fokami i zmienną widocznością nurkowania w tej części Irlandii to duże ilości krabów pajęczych (oraz innych), homary, ślimaki nagoskrzelne, krewetki, piękne ukwiały i miękkie korale. Z ryb królowały dorsze i czerniaki – zwane przez miejscowych pollock. Prawie codziennie spotykaliśmy też niewielkie rekiny – zwane dog fish. Stanowiły one nie lada atrakcję i nieco niespodziewany widok w takich wodach. Udało mi się nawet zaobserwować starcie dwóch osobników walczących ze sobą dość agresywnie…
Nasi przewodnicy twierdzili że jak tylko ocean jest spokojniejszy to i pod wodą wyraźnie to widać. Większa przejrzystość to ławice ryb, a nie tak jak teraz tylko pojedyncze osobniki. Jednak każdy kto lubi klimaty mórz północnych nie byłby zawiedziony. Przepiękne formacje skalne, wąwozy, kaniony, wielkie głazy skrywające podwodne organizmy naprawdę mogły się podobać. Dzięki słynnemu Golfsztromowi ** – czyli prądowi zatokowemu temperatura wody u wybrzeży zachodniej Irlandii nie jest nigdy niższa od 10 -12 stopni. Daje to w zasadzie możliwości nurkowania przez okrągły rok. Warunkiem jest oczywiście tylko stan morza. Wyspy Maharees, Klif Brandon i Wyspy Blasket podobno gwarantują najlepsze nurkowania w Irlandii. Wody okalające wyspy Maharees zamieszkuje również kolonia delfinów, która dwa razy towarzyszyła nam w drodze na nurkowanie. Szkoda tylko, że ssaki te nie pojawiły się pod wodą… To byłaby wypasiona niespodzianka.
Brendon Bay w hrabstwie Kerry jest również mekką dla windsuferów i kite surferów. Z racji tego, że wieje tam dosyć często, spotykają się tutaj mistrzowie pływania
i latania po wodzie z całego niemal świata.
Poznaliśmy nawet kitera Michała rodem z Polski. To właśnie on opowiedział nam o tym miejscu jako sławnym i niemal już kultowym, może trochę dlatego że również niebezpiecznym. Jak twierdził Michał wypadki w Brendon Bay zdarzają się dosyć często. Zagrożenie jest zmienny silny wiatr porywający sportowców na niebezpieczne skaliste wysepki o które łatwo się po prostu roztrzaskać.
Rzeczywiście podczas naszych popołudniowych spacerów na wodach zatoki obserwować można było deski z żaglami.
Odmiennie niż jest to np. w Norwegii, nie ma możliwości wyciągania w Irlandii darów morza czy też wędkowania z łodzi nurkowej. Zakazane jest używanie kuszy. Niektórym naszym chłopakom w głowach się to nie mieściło. Tyle krabów pod wodą, a my choćby kilku na zupkę zabrać nie możemy??? Nie sport i krew tutaj miały mieć znaczenie – ale pyszna zupa, którą w Norwegii jedliśmy często.
Mieliśmy Tomka, naszego kucharza (który z pewnością mógłby zawstydzić kucharskie gwiazdy z TV), ale nie mieliśmy kuchni ani krabów.
Dom w którym mieszkaliśmy był połączeniem hotelu, restauracji i bazy nurkowej. Basen, siłownia czy sauna pomagały nam się relaksować wieczorami, ale kuchnia była miejscem zakazanym. Pat pilnowała żebyśmy tam nie wchodzili, pomimo że szefem jej kuchni był… Polak, Krzychu.
Ale ten kto z nami czasami podróżuje, wie doskonale że ekipa jest niesamowita. Za moimi plecami Tomek ustalił wszystko z Krzyśkiem – szefem od gotowania, a ten dogadał się z Pat.
Jednego dnia zaraz po nurkowaniach czekał na nas rybak ze swoim kutrem. Z nim mogliśmy popłynąć na ryby. Miał on wymaganą licencję do łowienia i wszystko było zgodnie z prawem unijnym. Wynajęcie go i jego jednostki kosztowało na 250 Euro!, ale na szczęście rozłożyło się to na 10 osób. Tylu mieliśmy chętnych do przeżycia wędkarskiej przygody. Pomimo udanych połowów – ok. 50 kg dorsza i makreli – wędkarze wykruszali się szybciutko. Choroba morska siała spustoszenie. Po trzech godzinach większość miała dość.
W drodze powrotnej zabraliśmy się ochoczo za patroszenie. Ja obcinałem głowy (czasami musiałem rąbać!!!), a dwóch Darków czyniło całą resztę. Po powrocie
i szybkiej kąpieli uwalniającej mnie z łusek i krwi zamówiłem sobie w naszym „hotelowym” pubie Murphy’sa. Nie zdążyłem dobrze przebrnąć przez piankę
i pociągnąć łyka tego gęstego, ciemnego piwa jak poczułem ten zapach. Świeży dorsz – wspaniały aromat unosił się w powietrzu.
Od razu wychylając się zza baru zauważyłem Tomka, który uwijał się w kuchni. Pat go zabije! Ależ nie – ona uśmiechając się też podjadała rybkę. Kazała nam tylko kupić frytki i oddała do dyspozycji kuchnię – Krzysiek powiedział, że chyba ma do nas słabość, bo nigdy wcześniej tego nie zrobiła…
Po uczcie i zapchaniu się niesamowitym świeżym dorszem ledwo mogłem zasnąć.
Kolejnego dnia po wyczerpujących nurkach na pobliskiej kamienistej plaży zajęliśmy się mniejszymi rybami z naszego połowu. Nie sądzę żeby nam, Polakom dobrze kojarzyła się makrela… Podczas popołudnia spędzonego na rybackim kutrze brały one jak szalone – Jarek wyciągał po 4-5 sztuk na raz. Rozpoczął się sezon na makrele i było ich w wodzie pod dostatkiem.
No dobra ale co z nimi zrobić? Kuchnia Pat była już zajęta – restauracja działała bowiem na pełnych obrotach. Tomek wziął na klatę i to zadanie. Zrobimy na plaży ognisko i makrelę z grilla! – powiedział!. Dziewczyny patrzyły na nas jak na nienormalnych. Ale nam takie akcje nie straszne, to właśnie jest wspaniała zabawa. Znaleziona przypadkiem w morzu kratka, folia aluminiowa, węgiel i sól, no i oczywiście ryby. Każdy coś zrobił, więc przygotowania zajęły nam chwilkę. Zdziwilibyście się smakiem świeżej makreli z grilla. Rewelacja; makrelka smakowała każdemu. Dodać należy że okoliczności przyrody były niepowtarzalne. Wystartowaliśmy podczas uroczego zachodu słońca, zostając na kamienistej plaży i szumiącym oceanie w tle do późnej nocy.
W ogóle wszyscy byliśmy szczęśliwi; nurkowania, a także czas spędzany na powierzchni i wszystko co irlandzkie bardzo nam się podobało. Humory i dobry nastrój dopisywały. Nikt nie przejmował się kapryśną pogodą, tak więc czas raczej spędzaliśmy aktywnie. Nawet ostatni dzień poświęciliśmy na zobaczenie kawałka wyspy. Zwiedzaniem przerywaliśmy podróż do Cork. Udało nam się zobaczyć miasto Killarney i jego interesujący Park Narodowy, Ross Castle no i oczywiście samo Cork, skąd wieczorem odlecieliśmy do Polski.
Duże brawa należą się Oli oraz Sylwii, które bez problemów nurkowały cały czas w mokrych skafandrach. A już cała ekipa zasługuje na pochwały bo kolejny raz bez żadnych zgrzytów i niesnasek spędziliśmy czas w nowym miejscu, mówiąc na końcu Irlandia zaliczona!
Miłosz Dąbrowski
www.aquadiver.pl
milosz@aquadiver.pl
Tel. 603 173 049
Miejsca nurkowe:
Pinnacle (gurrig)
The gully (innistooskert)
Moynihan’s rock(brandon)
Deelick point (brandon)
Seals rock
Seals rock
Illaunimilll
Pollock alley
Seals rock
The gully
*Brunatnice to organizmy wielokomórkowe, brak wśród nich form jednokomórkowych. Charakteryzuje je ogromna rozpiętość rozmiarów (do 60 metrów) oraz różnorodna organizacja plechy u poszczególnych grup tych organizmów. Formy najprostsze reprezentują tzw. budowę heterotrychalną, przypominającą rozgałęzione nici. Formy bardziej zaawansowane prezentują budowę parenchymatyczną lub pseudoparenchymatyczną, charakeryzującą się zróżnicowaniem morfologicznym oraz utworzeniem jednej centralnej lub wielu osi ciała, od których wyrastają ogałęzienia plechy. U najwyżej rozwiniętych brunatnic obserwuje się plechę tkankową, tworzoną na skutek aktywności merystemów, co najbardziej zbliża je do roślin telomowych.
Ściana komórkowa komórek brunatnic zbudowana jest z dwóch warstw: wewnętrznej celulozowej i zewnętrznej pektynowej wysyconej polisacharydami: kwasami algilowymi i fukoidanami. Gamety i spory nie posiadają ścian komórkowych.
W cytoplazmie znajdują się chloroplasty wtórne z 4 błonami. Są one drobne i liczne u form bardziej rozwinętych, natomiast u prymitywnych chloroplasty są większe i mniej liczne. Występuje chlorofil a i c (brak chlorofilu b). Barwniki pomocnicze to fukoksantyna, wiolaksantyna oraz betakaroten. Występuje rozmnażanie płciowe (izogamia, anizogamia, oogamia) oraz bezpłciowe przez zoospory, aplanospory lub fragmentację plech. Występuje u nich przemiana pokoleń. Brunatnice to organizmy samożywne (tj. autotroficzne). Zdarzają się jednak wśród nich heterotrofy. Materiałami zapasowymi są: chryzolaminaryna, laminaryna, glicerol oraz mannitan (pochodnamannitolu). Nie wytwarzają skrobi. Na całym świecie można spotkać aż 200 różnych gatunków brunatnic. Część z nich wykorzystywana jest w przemyśle spożywczym, jako swoiste przyprawy. Inne służą jako składnik paszy dla zwierząt. (źródło: wikipedia.org.)
** Golfsztrom. W wąskim znaczeniu, Golfsztrom bierze swój początek z połączenia Prądu Florydzkiego z Prądem Antylskim u wschodnich wybrzeży Stanów Zjednoczonych, w pobliżu przylądka Hatteras w Karolinie Północnej i płynie z prędkością około 9 km/h łukiem w kierunku północno-wschodnim do wybrzeży Nowej Fundlandii w Kanadzie, które omija z południowego wschodu. W tym rejonie zwanym deltą Golfsztromu bifurkuje.
Główna część wód Golfsztromu kieruje się na południowy wschód, część zaś jako Prąd Północnoatlantycki płynie w kierunku Wielkiej Brytanii. Tam wody Prądu Północnoatlantyckiego oddają ciepło atmosferze, ogrzewając Europę (także jako np. Prąd Norweski).
Niektóre źródła twierdzą, że Prąd Zatokowy ma swój początek w Zatoce Meksykańskiej. Czasami Golfsztrom definiuje się jeszcze szerzej jako połączenie prądów: Florydzkiego, Zatokowego, Północnoatlantyckiego i Norweskiego, stąd powszechne mniemanie, że Golfsztrom jest prądem ciepłym.
Golfsztrom ma znaczący wpływ na klimat terenów lądowych w jego pobliżu. Golfsztrom transportuje ciepłe wody, które potem jako Prąd Północnoatlantycki dostają się w okolice Europy. Zimą powietrze nad oceanem położonym na zachód od wybrzeży Norwegii jest średnio o ponad 22 stopnie Celsjusza cieplejsze niż powietrze na podobnych szerokościach geograficznych, co jest jedną z największych anomalii tego typu na Ziemi. (źródło: wikipedia.org.)