Lofoty są piękne, ale leżą za daleko. Eee, po co tam jechać przecież jest tam na pewno strasznie zimno… Norwegia?!?, wolę Egipt albo Chorwację. Zazwyczaj to właśnie słyszałem podczas rozmów o planowanej wyprawie na daleką północ. Tym, którzy jednak się zdecydowali, obiecałem, że będzie pięknie, a oni sami na Lofoty będą chcieli szybko wrócić. Wszystko to co mówiłem na szczęście się spełniło. Fajnie, bo sam na Lofoty będę wracał regularnie.
Wyprawę zaplanowałem wiele miesięcy temu, łapiąc ostatni jeszcze wolny wakacyjny termin przypadający na drugi tydzień sierpnia. Szesnastoosobowa załoga ukonstytuowała się sprawnie, niestety ilościowe ograniczenie uczestników kazało mi odmówić wielu chętnym…
Nauka jednak nie może pójść w przysłowiowy las, w przyszłości trzeba po prostu zgłaszać się szybciej, bo brak miejsc zdarza się nam ostatnio dość regularnie.
Przygotowanie trasy, podział na samochody i rezerwacja biletów promowych do Szwecji nie było niczym trudnym. Procentowało też doświadczenie i wiedza z poprzednich eskapad. Jednak tym razem wobec nieobecności Tomka i Darka musiałem zająć się i kuchnią. To mnie na początku nieco przerażało. Do tego rozpisane przy pomocy nieocenionego Tomka menu i lista zakupów wydawały się mało skomplikowane i niewystarczające…
Jak się okazało nasze początkowe obawy uzasadnienia nie miały; doświadczenie wzięło górę, a zakupy i jadłospis były idealne. Tomek choć z nami nie pojechał pomógł pięknie przygotowując mnie do zakupów i logistyki kulinarnej (drugi wielki nieobecny też się zasłużył, pożyczając trzy morskie, porządne wędki). Było więc grillowanie po drodze, a na miejscu wypiekanie własnego chleba, paróweczki, spaghetti, pieczone ziemniaczki i ze dwa razy jajecznica z boczkiem. Oczywiście nasze dania oparte były na rybach i owocach wyciągniętych prosto z morza. Zupa rybna, małże w zalewie cebulowo-czosnkowej z koperkiem, ryba pieczona i grillowana, a także spore ilości sushi to był przecież jeden z celów kulinarnych naszej wyprawy. Zawsze przy tego typu wyprawach istnieje obawa o to, kto będzie uczynny i pomoże wszystko ogarnąć, a kto zleje robotę i będzie leżał…
Ale po kolei… Nasze cztery auta zapakowaliśmy po dachy, a Tomek od Bistroniów założył nawet dodatkowy fachowy bagażnik przypominający trumnę.
W piątek, tuż przed południem opuściliśmy Aquadiver Klub w Olsztynie. Droga naszą wspaniałą ekspresową siódemką w strugach deszczu mocno się wydłużała; kilka razy spowalniając nas do zera w Ostródzie, Elblągu i Nowym Dworze, a potem oczywiście w Cedrach… Na szczęście miejsce chmur zajmowało coraz śmielej słońce, rosła też temperatura. Zapas czasu był, tak więc przed samym portem zjedliśmy i zatankowaliśmy korzystając przy tym dla treningu z norweskiej stacji Statoil… Wjazd na prom, a także sam rejs odbyły się bez problemów i niespodzianek. No może jedno zdziwienie jednak nastąpiło. Nastawieni na zakupy alkoholowe w promowym sklepie bezcłowym pocałowaliśmy klamkę… Okazało się, że wysokoprocentowe trunki można kupić dopiero rano! Chyba niewielką ilość pasażerów na promie próbowano w ten sposób zmusić do zakupu drinków w barach?! Ja spokojnie zaczekałem więc do rana, popijająć piwko na ciepłym i słonecznym pokładzie. Pożegnaliśmy Polskę od strony półwyspu helskiego przy pięknej pogodzie i w radosnych humorach. Pochyleni nad mapą dogadywaliśmy szczegóły dojazdu na Lofoty. Większość z naszej ekipy kiwała tylko z przerażeniem głowami na informacje o tym, ile to kilometrów mamy do pokonania przez Szwecję i Norwegię. Po osiemnastu niemalże godzinach rejsu przez Bałtyk, przed godziną 13 w sobotę dotarliśmy do portu w Nyneshamn. Wciąż towarzyszyła nam piękna pogoda, a my byliśmy wyspani i gotowi. Cel – hostel w miejscowości Umea, 750 km do pokonania, czyli cały dzień jazdy. To już ma być piękna przygoda i początek urlopu – tak kazałem się wszystkim nastawić. Mamy łączność radiową, więc w/s przerw i organizacji paśnika możemy się porozumiewać. Mijaliśmy kolejno: Sztokholm, Gavle i Sundsvall. Widzieliśmy z bliska krainę lasów i jezior, których nie brakowało po obu stronach drogi. Jechało się równym tempem i przy niewielkim ruchu zauważalnym podczas jazdy na północ, podróż leciała nam szybko i dość miło. Trochę asekuracyjnie wybraliśmy drogę przez Narwik, najdłuższy wariant dojazdu na Lofoty, ale za to z przejazdem pięknym mostem i bez konieczności korzystania z promu. Zrobiliśmy tak, nie mając pewności że dojedziemy na czas do Bodo – bo właśnie z tego miasta najlepiej płynąć na ten wspaniały archipelag.
Przez całą podróż mieliśmy wspaniałą pogodę, a temperatura trzymała się nieznacznie poniżej trzydziestu stopni. Kilka razy na drogę wyskakiwały łosie, jednak byliśmy na to przygotowani i wyczuleni.
Jadąc przez Narwik, późnym popołudniem odwiedziliśmy na wniosek części ekipy muzeum II wojny światowej. Czułem się w nim jak przewodnik ponieważ trzy lata wcześniej odwiedziłem je z całą grupą wrakowej wyprawy, której celem było nurkowanie na wrakach w fiordzie w Narwiku (stosowny materiał też był już opublikowany). Mój niespełna 9 letni syn oraz reszta ekipy została poczęstowana porcją ciekawej części II wojny światowej i roli w niej właśnie Norwegii, ale też polskich marynarzy i żołnierzy. Muzeum jest bogato i interesująco wyposażone, a co ciekawe materiały informacyjne z racji ważnej obecności „naszych” na tych terenach dostępne są również w języku polskim.
Narwik sprawił mi też ciekawą niespodziankę. Zostałem wraz z synem zaczepiony przez kobietę, która zapytała nas (po polsku) czy my przypadkiem nie jesteśmy z Olsztyna. Po twierdzącej odpowiedzi Pani z uśmiechem opowiedziała swoją historię nawiązując do tego, że kilkanaście lat temu próbowała nurkowania – będąc na intro u Pana Miłosza… Uśmiałem się po pachy, a po potwierdzeniu że to ja, zgodnie i niemal jednocześnie stwierdziliśmy, że Świat jest jednak mały. Później usłyszeliśmy opowieść o tym co można robić w Norwegii i jak się tu żyje. Ja powiedziałem, że coraz rzadziej dziwię się ludziom opuszczającym Polskę… Niestety jeszcze trochę i sam wybiorę kraj w którym mniej się okrada obywateli i bardziej o nich dba niż w naszej ojczyźnie. Politycznego syfu chyba wszyscy mamy dość, szkoda więc miejsca i czasu na kontynuowanie tego wątku.
Ruszając ok. 7 rano z Umei, po przejechaniu setek kilometrów (łącznie z Nyneshamn w Szwecji – po zjechaniu z promu, przez Narwik do Ballstad na Lofotach pokonaliśmy 1810 km) ok. 22 dotarliśmy na miejsce, czyli do bazy Lofoten Diving w Ballstad. Daniel przywitał nas, wytłumaczył zasady gry i opuścił… dając czas na odpoczynek. Grupa była liczniejsza niż możliwości kwaterunkowe jego willi, więc mój syn, ojciec oraz Arek i Betka zamieszkaliśmy w apartamencie położonym ok. 2,5 km dalej. Była to pewna niedogodność, ale marudzić nie zamierzam. Dodam tylko że ogarnęliśmy to utrudnienie bezproblemowo.
Bez większych kłopotów odbywało się także przygotowywanie paśnika. O dziwo bez krzyczenia i warczenia, zawsze byli chętni do pomocy. Nielicznych sam „motywowałem”, tak więc nikt się nie opierniczał. A roboty było przecież sporo. Codziennie piekliśmy chleb, przygotowywaliśmy posiłki w/g wcześniej opracowanego jadłospisu lub jak kto woli menu. Od drugiego dnia do jedzenia mieliśmy wprowadzić rybę, no i oczywiście to także się udało. W poniedziałek wieczorem (tak ok. 22) przy słońcu świecącym jeszcze dość wysoko przygotowaliśmy wraz z Danielem łódź wędkarską, tak żeby następnego dnia o 6 rano wyruszyć na ryby. Ponton i łódź zabrały w sumie komplet wędkarzy. Niewzruszeni wczesną porą po kwadransie spokojnego płynięcia dotarliśmy na miejsce. Jak się po chwili okazało wyciągaliśmy rybę po rybie. Najwięcej było czerniaków, a ten złapany przez mojego Tymka miał z 5 kg! Na szczęście były też dorsze, brosmy i o dziwo makrele, które chwytały pilkery, a także wszystkie haczyki przy zawieszkach. Dzięki temu czasami wyciągaliśmy nawet cztery makrele na raz!
W zaledwie dwie godziny mieliśmy kilkanaście kilo ryby. Uff wstydu i głodu nie będzie. Ręce też wytrzymywały bo głębokości połowów nie były kosmiczne – dno na naszych łowiskach dochodziło maksymalnie do 50-60 metrów. Na ryby pływaliśmy zatem już codziennie, ale raczej po południu, a nawet wieczorem. Czerniaki jednak na tle innych ryb smakowały średnio, służyły więc skutecznie nam jako „żywiec” i przytwierdzone do pilkerów pozwalały wyciągać spore dorsze i żerujące na dnie brosmy. W ostatnim dniu padło kilka rekordów. Darek wyciągał same brosmy, zyskał więc wyjazdowy przydomek Darek „Brosma”. W dalszej części mojej opowieści zauważycie, że zgodnie ostatnią tendencją podwójnych i potrójnych imion, nazwisk czy przydomków i nasz Dareczek zasłużył sobie na drugi przydomek… Ja z kolei, w tym ostatnim wyjątkowym dniu wyciągnąłem swoją największą
w życiu rybę. Prawdopodobnie tą, która chwilkę wcześniej połamała na pół solidną wędkę Tomka. Olbrzymia brosma zapewniła mi zakwasy w łapach, ważyła bowiem dobrze ponad 10 kg – dając mi wielką chwałę – co najmniej do następnego wyjazdu na Lofoty…
Złapane ryby służyły oczywiście jako nasz główny składnik obiadów, tak więc smażyliśmy ją, piekliśmy i grillowaliśmy. Nasze ryby były też bazą zupy wykonanej przez Tomka Mc Bistronia (ten przydomek też wyjaśnię później), Marcin „Rozgwiazda” (wyciągał z wody rozgwiazdy, więc mój Tymek szybko dał mu taki przydomek) z pomocą Ani i nieocenionej Betki, a także przy współudziale dzieciaków zrobił spooorą ilość sushi! W połowie wyjazdu nikt nie martwił się już o jedzenie, i nikomu – mam nadzieję go nie brakowało! Słabo było za to z grzybami. W Szwecji, podczas podróży widać było przy samej drodze rosnące spore okazy. Na Lofotach, zebraliśmy zaledwie kilka wykorzystując je oczywiście
w naszej kuchni. Pamiętam, że zrobiliśmy nawet z pięknie czerwieniących się w zielonym krzaku czerwonych porzeczek – kompot. Jak się chce, można naprawdę wiele.
Choć tego za bardzo nie lubię, pochwalę się spontanicznym przyrządzeniem przegrzebek. Nigdy ich wcześniej nie robiłem, ale widocznie mam jakiś talent wsparty doświadczeniem z krewetkami, bo po przegrzebkach patelnie każdy chciał oblizywać. Były przepyszne! Przepisu niestety nie zdradzę, zapraszam z nami na Lofoty – zrobię je chętnie jeszcze raz!
Nurkowania rozpoczęliśmy spokojnie – zanurzając się pierwszego dnia tylko raz w Nusfiordzie. Sprawdzenie pływalności i zapoznanie z wodami morza norweskiego wypadło sprawnie i bardzo fajnie. Na pewno pomagało mocno świecące słońce i wysoka temperatura, jakiej nigdy dotąd w Norwegii nie zaznałem. Po nurkowanu przyszedł czas na zwiedzanie. Daniel z przewodnika podwodnego przeobraził się w przewodnika lądowego. W dobrych humorach rozpoczęliśmy zwiedzanie i wsłuchiwaliśmy się w opowieść naszego gospodarza…
…Nusfiord to jedena z najstarszych wiosek rybackich w Norwegii. Na dowód tego na miejscu jest żywe muzeum, stara chata kowala, który dawno temu spełniał zadania złotej rączki i naprawiał wszystko, stanica wodna, tartak i rybackie domki. Wszystko odtworzono w pierwotnym stanie, a w 1975 roku z racji atrakcyjności i walorów historyczno kulturowych miejsce to chroni UNESCO. Daniel się rozkręcał: …w całej Norwegii drewniane domki nazywa się hyttami, natomiast te na Lofotach rorbuer. Mogą one mieć trzy kolory: brązowy – najtańszy sposób konserwacji drewna środkiem pochodzącym z ziemi zawierającej żelazo, żółte – farba zawierała wyciąg z wątroby wielorybów i najdroższy kolor domków: był biały dzięki farbie importowanej…
Daniel opowiadał nam o bogactwie tutejszych wód – ogromnych ilościach dorsza, makreli i czerniaka, a także pływających wielorybach które od stuleci ściągały tu rybaków. Pierwsze ślady osadnictwa na Lofotach datuje się na okres sprzed 6 tysięcy lat! Archipelag obecne zamieszkuje ok. 25 tysięcy ludzi, a co roku odwiedza je ponad dziesięć razy większa liczba turystów. Lofoty to górzyste ukształtowanie powierzchni (maksymalna wysokość wynosi 1161 m n.p.m.) i bardzo silnie rozwinięta linia brzegowa. Na wyspach panuje Klimat umiarkowany chłodny, wybitnie morski; łagodzący wpływ prądu zatokowego. Średnia temperatura stycznia i lutego to -1 °C, lipca i sierpnia 12 °C. Od 27 maja do 17 lipca panuje tu dzień polarny i słońce nawet na chwilę nie kryje się za horyzontem. Zimą zdarzają się silne sztormy. Wokół wysp występuje zjawisko wiru wodnego, tzw. maelstrom.
Archipelag jest zbudowany ze skał pochodzenia wulkanicznego i metamorficznego, których wiek ocenia się na 3 miliardy lat. Dzięki temu na Lofotach mamy jedne z najstarszych skał na całym świecie! Skalne masywy, wystające z morza, mają strome, wysokie na kilkaset metrów ściany, ostro zarysowane wierzchołki i postrzępione granie. Pomiędzy nie wcinają się krótkie, wąskie i malownicze fiordy. Na szczytach gór nierzadko spowitych chmurami nawet w środku lata leży śnieg. Zieleń kontrastuje z szarymi skałami i błękitnym morzem. Słońce i chmury to nieustanny teatr światła i cienia. Jedna góra opływa słonecznymi promieniami, druga spowita jest prze szary obłok na trzecią kropi deszcz. Jeszcze z innej strony maluje się kolorowa tęcza… Takie widoki podobają się każdemu, wszyscy odwiedzający po raz pierwszy Lofoty zakochują się po prostu w tych krajobrazach i chcą tam jak najszybciej wrócić.
Kolejne dni upływały dość szybko. Nudy nie było. Nurkowanie, spacery, wycieczki w góry. Potem lekki odpoczynek, gotowani i wędkowanie. Czasu wolnego brak. No i dobrze. Taki intensywny wypoczynek, może i fizycznie wyczerpuje, ale daje przecież odetchnąć zapracowanej na co dzień głowie. Nikt nawet nie włączył ani razu telewizora. Czasami wieczorem dzieciaki odpaliły na klika minut tableta, ale naprawdę tylko na chwilę…
Tegoroczna ekipa zaskoczyła mnie naprawdę mocno. Wszyscy byli uczynni, zgodni i wkręceni w Lofoty. Momentami niektórym brakowało sił, także czasami zdarzało się odpuszczenie jednego nurka, ale to było normalne. W końcu miały być to wakacje, a nie obóz sportowy.
Dla nurkujących po raz pierwszy w wodach morza norweskiego zaskoczeniem była temperatura – 15 stopni na powierzchni (spodziewali się dużo niższej). Co prawda, poniżej 18 metrów było już normalnie, czyli po prostu zimno, to jednak czas nurkowania wynoszący do godziny nawet posiadacze mokrych skafandrów znosili w miarę komfortowo. Piotr i Beata występujący w neoprenowych, mokrych skafandrach mieli na pewno dyskomfort przed drugim nurkowaniem, bo zakładanie wilgotnej i zimnej pianki tylko dla nienormalnych może być fajne.
Każdy z nas robił co chciał. Choć czasami trudno było się zdecydować. Było nurkowanie, spacery po górach, wycieczki samochodowe i wędkowanie. Wieczorami padaliśmy już po jednym drinku, pijaństwa zetem żadnego nie było. Tak naprawdę szybko każdy zauważył że tydzień na Lofotach to zdecydowanie za mało, bo atrakcji jest mnóstwo.
Na podwodny deser Daniel zostawił nam nurkowanie wrakowe na 70-cio metrowym Hadselu, wraku który sam odnalazł, wykorzystując wiedzę wnuka jednego z uczestników feralnego ostatniego rejsu jednostki…
Prom Hadsel kursował pomiędzy wyspami, aż do 1958 roku, kiedy to po zderzeniu ze schowaną tuż pod powierzchnią skałą opadł na dno i spoczął dostojnie na białym piasku na blisko 45 mterach. Wrak przy przejrzystości ponad 30 metrów wyglądał niesamowicie. Tajemniczo, mrocznie ale zarazem bajkowo. Jane dno i czerń wraku pięknie ze sobą kontrastowały. Fragmenty olinowania i rufę, a także wszystkie wystające elementy pokryła kolonia miękkich koralowców, które niczym kalafiory na polach świeciły swoją bielą. Wkoło wraku pływało mnóstwo ryb, w jego wnętrzu skrywały się wielkie dorsze, brosmy i molwy. Gdzieniegdzie było widać meduzy z długimi parzydełkami. Te drapieżniki powstają zwykle z polipów i żyją kilka miesięcy do czasu zakończenia rozrodu. Pamiętać należy, że są wśród nich gatunki bardzo niebezpieczne, dlatego lepiej ich unikać i trzymać się na dystans.
Spora głębokość ograniczała możliwość dłuższego pobytu na Hadselu. Używając powietrza szczególnie przy drugim nurkowaniu nasz czas bezdekompresyjny skurczył się znacznie, i tylko Przemek nurkujący w rebie Hammerhed zacierał ręce. Pod wodą było zimno, ale emocje i wrażenia dawały energię. Za to droga do wraku dała nam w kość. Daniel płynął z Ballstad do Hamnoy swoim wielkim pontonem niecałą godzinę, ale przewiało nas zdrowo. Zimno rekompensowały widoki. Przepiękne góry i typowy lofocki teatr ze słońcem i chmurami w rolach głównych. Nagrodę za role drugoplanową otrzymały tym razem dwie pokaźne tęcze i malownicze mosty.
Malownicze były też podwodne krajobrazy. To co wystawało ponad powierzchnię wody, było też pod wodą. Na naszych znurkowaniach z pontonu nie brakowało zatem pionowych skał, niesamowitych formacji skalnych czy głazów. Wszystko to porastał gęsty las zielonych brunatnic. W ich gąszczu wnikliwe oko dostrzegało obfitość podwodnej fauny. Były krewetki, kraby kilku gatunków (w tym niezauważalne niemal kraby pajęcze), ławice narybku, rozgwiazdy, kilka gatunków ryb, ukwiały i miękkie koralowce. Sporo było też jeżowców, a wszystko to po podświetleniu białym światłem ledowym zachwycało gamą barw. Poruszające się wraz z ruchem wody długie liście brunatnic niemal nas hipnotyzowały. W dobrej przejrzystości wisiałem sobie nad gęstym dywanem roślin spoglądając raz po raz ku powierzchni, gdzie pływały całe ławice ryb.
Podwodnym polowaniem z kuszą zajmował się jedynie Przemek, który zawsze coś przynosił, ale w porównaniu z ilością i wielkością naszych ryb złowionych na wędkę jego zdobycze były symboliczne. Z wyjętych z wody krabów dyskowców zrobiliśmy jednego dnia sos, który był oczywiście pyszny, ale wydłubywanie mięsa z krabów jest na tyle upierdliwe, że zrobiliśmy to tylko raz.
Pobyt kończył się nam nieubłaganie. Ostatni wieczór miał być wspólną kolacją, na którą zaprosiliśmy Daniela i Adę a także jego załogę. Uczta i zabawa były przednie, zjedliśmy i wypiliśmy wszystko co nam zostało… Na drugi dzień po zjedzeniu obfitej porcji spaghetti ruszyliśmy do domu…
Najpierw dojechaliśmy do Moskenes, skąd po 4 godzinach płynięcia promem dotarliśmy do Bodo. Mając przed sobą ok. 1500 km do Nyneshamn i brak noclegu po drodze, chciałem po prostu jechać… A tutaj słyszę nagle na 19 kanale CB, że Darek chce do supermarketu…, a Bistronie do Mc Donalda… Szybko okazało się że Darek zyskał nowy, dugi już przydomek. W naszym busie zaczęła się niezła jazda i zabawa, więc Darek od teraz był: „Brosma, Supermarket”, pojawili się także Mc Bistroniowie. Z zakupów przez wysokie ceny nic nie wyszło, za to było o czym gadać na radio…
Kilkanaście kilometrów za Bodo zaczęły się małe problemy. Mój prawie pełnoletni bus Heniek zaczął dziwnie i niezbyt równo się toczyć. Zaniepokojony, zatrzymałem auto i stwierdziłem dość szybko, że na lewej tylnej oponie jest ogromny guz. Przy pomocy załogi sprawnie założyłem zapas, który nie wyglądał najlepiej, ale jakoś dotrwał do końca podróży.
A droga powrotna była długa, przerwana wizytą na kole podbiegunowym i tylko dwoma krótkimi drzemkami. Dla przygody wybraliśmy zupełnie inną trasę przez Mo i Rana w Norwegii i Ostersund w Szwecji. Większa część drogi biegła lasem i górami, a temperatura w nocy spadała nawet do zera. Bez większych jednak problemów dotarliśmy do promu, który miał nas zabrać do kraju. Na promie też nie dało się za bardzo odpocząć bo trochę niespokojny był Bałtyk, a nasz Tomek Mc Bistroń miał urodziny…
Kilkudniowa podróż do domu trwała od soboty rano i zakończyła się dopiero w poniedziałek po południu. Z tego co podsłuchałem dla wielu osób były to najpiękniejsze wakacje w życiu.
P.S. Podziękowania dla wszystkich uczestników i szczególne pozdrowienia dla Andrzeja „Tunela” Kalaty za wytrwałość w podróży w niedogodnych warunkach…
Miłosz Dąbrowski
www.aquadiver.pl
Milosz@aquadiver.pl