Pura Vida* Costa Rica

*Pura Vida – dosłownie = Pura vida życia czystego, ale „czyste życie” w języku hiszpańskim będzie „Vida pura” zamiast, więc prawdziwe znaczenie jest takie: bliżej do „obfitości życia”, „pełne życia”, „to jest życie”, „idzie świetnie”, „prawdziwe życie”, „Awesome!” lub „cool!”. Może być stosowany zarówno jako powitanie lub pożegnanie, powszechnie znanym w Kostaryce i została wykorzystana przez wielu Costa Ricans (i emigrantów) od 1956 roku. Powiedzonko słyszane wielokrotnie każdego dnia…

Wystawiałem swoje ciało na działanie ciepłych promienie słonecznych jak jakiś jaszczur. Egipskie słońce, w tych ostatnich dniach października porównać można było z naszym lipcowym upałem, który w tym roku jakoś się zapomniał… i nie za często zastępował chłód i deszcz. Październikowa pogoda w Polsce bardziej przypominała zimę niż złotą jesień. To już niestety ostatni dzień pobytu w Safadze – trzeba więc odpocząć i poukładać sprawy do ogarnięcia zaraz po powrocie do kraju. Czasu przecież mam mało; trzy dni i kolejna wyprawa. Jakiś obłęd! Chyba nieco za szybko ma nastąpić ten kolejny wyjazd. Jednak, nowy kierunek pociąga i podnieca wyprawą w nieznane. Spokojnie, najpierw trzeba wrócić do kraju. Wylatujemy z Hurghady w totalnym upale. Lądowanie w Polsce jednak szybko daje zapomnieć o wysokiej temperaturze i pełnym słońcu. Jest zimno i wszędzie leży śnieg… Oto co widzę przez małe samolotowe okienko! Przeżywamy szok termiczny (35 stopni różnicy); odbieramy Heńka (mój osobowy bus Mercedes Vito) z parkingu. Pierwsza stacja benzynowa; normalne jedzenie i wiadomości w TV, pomagają godzić się z polską rzeczywistością… Poza Bońkiem – nowym prezesem w powoli kruszącym się betonowym PZPN-ie, spożywanie żurku wypełnia nam informacja o jakimś ogromnym tornado zbliżającym się do USA. Wrócić do domu i odpocząć, tornado do wtorku pewnie się skończy … Tak właśnie sobie myślałem. Tyle że kolejne informacje o najsilniejszym huraganie w historii dobre nie były. Pełne uderzenie we wschodnie wybrzeże USA miało nastąpić w poniedziałek – dzień przed naszym wylotem do Nowego Jorku. Pakowanie przerywałem gapieniem się w telewizor i monitorowaniem na bieżąco sytuacji w Stanach. Poniedziałkowy lot do NYC odwołano. Telefonowanie do LOT-u nie przyniosło żadnej odpowiedzi, więc rankiem, we wtorek ruszyliśmy do Warszawy. Nikt nie miał złudzeń że uda się nam wylecieć. Niemożliwe. Żywioł zaatakował i szybko spowodował wielkie zniszczenia. W radio słyszeliśmy o zalanych liniach metra, podtopionych ulicach i zamkniętych na głucho lotniskach. Ale nasz lot wciąż ma odbyć się planowo!?! Dopiero ok. godz. 8 rano uzyskaliśmy informację o przełożeniu lotu o 24 h. W co grał LOT przesuwając nasz wylot??? W końcu po dotarciu na lotnisko – dwie i pół godziny przed planowanym wylotem mamy informacje o jego całkowitym odwołaniu. No i co teraz? Nadzieja wygasła. Stres i załamanie, klęska żywiołowa popsuła plany milionów osób na całym świecie, nie oszczędzając i nas… Paweł z Krzychem od kilku dni przebywali już na Kostaryce. Tylko jak mamy do nich dotrzeć? Najgorszy jest fakt, że skala problemów spowodowanych przez kataklizm była przeogromna. Teraz wszystko zależy od obcej Pani, kasjerki LOT-u na lotnisku. Jej mina nie nastraja optymistycznie. Za nami dziesiątki osób, i każdy ma ważny powód, żeby jak najszybciej pojawić się w USA. Praca, koncert, wizyta u lekarza, ślub – wszystkie te powody nie mają szans w starciu z bezlitosną rzeczywistością – jedyne wolne miejsca na lot do Nowego Jorku dostępne są najwcześniej za 10 dni…

Fajnie, tylko że to miał być już koniec naszego pobytu na Kostaryce. Dzwonię i sprawdzam, czy możemy zawitać w resorcie kilka dni później. Ze względu na różnicę czasu – odpowiedź będzie za kilka godzin. Super! Każda decyzja niesie za sobą (efektem domina) kolejne problemy i kolejne zmiany. Co z zarezerwowanymi hotelami?, co z Pawłem i Krzychem?, co z bratem Jarka?, który mieszka w NY i ma dolecieć do nas na Kostarykę za kilka dni. Obłędne zamieszanie. Moja głowa zrobiła się ciężka. Nieprzespana noc i podróż do Warszawy wyczerpałyby mnie i tak, ale zmęczenie psychiczne było totalnym gwoździem wbijanym we mnie pięcio kilogramowym młotem.

Co teraz? Pani kasjerka rozłożyła ręce. Staram się jej wytłumaczyć że my nie lecimy do NYC, ale do Liberii na Kostaryce, gdzie mamy opłacony drogi resort i że po prostu musimy tam być jak najszybciej. Pani zabiera się zatem do szukania trasy alternatywnej. Po kilkudziesięciu minutach poddaje się; wszystkie inne połączenia są zajęte – nie ma nawet jednego miejsca, nie mówiąc o ośmiu…

Zrezygnowani już nieco, rzucamy pomysły na nową trasę: może przez Afrykę, może przez Azję, a może przez Amerykę Południową??? Może być i przez Australię… Wylot do Stanów za dwa tygodnie nie wchodzi w grę. Pani nas sprowadza na ziemię i mówi że nie może przeholować z przesiadkami i z naszą trasą. Nowe połączenia nie mogą być zbyt kosztowne dla LOT-u. Nagle Jarek wypowiada nowe magiczne słowa – Bogota w Kolumbii – byłem tam niedawno… Ja nawet nie za bardzo łapię gdzie to dokładnie jest, ale powtarzam jak mantrę – BOGOTA, BOGOTA. Pani kasjerka otoczona naszą ekipą wydaje się przeżywać nasze problemy osobiście. Po kilku chwilach wydaje z siebie komunikat: są miejsca!!! Możecie lecieć przez Frankfurt, Bogotę i tam zanocować, a potem nie do Liberii ale do San Jose. Bierzemy to w ciemno. Cały czas nie wierząc że się udało!!! Czuję że zaraz pęknie mi głowa. Spokojnie, wylot jest na 20 godzin. Będzie czas żeby ochłonąć i załatwić resztę rzeczy. Trzeba zmienić rezerwacje hoteli, powiadomić resort, dać znać Pawłowi i Krzychowi, zarezerwować hotel w Bogocie i transfery z lotniska. Półprzytomny korzystam z pomocy Victorii i jej załogi (wielkie dzięki). Chaos panujący w głowie jest nie do opisania. W konsekwencji tych zmian wrócę z Kostaryki i USA – 5 dni później. Nie ma wyjścia, jechać trzeba. Po nocy spędzonej w hotelu Mariott (oczywiście na koszt LOT-u) rozpoczęliśmy naszą trzytygodniową przygodę.

Do Frankfurtu dolecieliśmy szybko, i tak samo prędko musieliśmy znaleźć się w samolocie lecącym do Bogoty. Po prawie 11 godzinach w powietrzu byliśmy na miejscu. Było niestety już ciemno, ale zaskoczyła nas temperatura. Spodziewaliśmy się niższej, a było naprawdę ciepło. Po szybkim telefonie do hotelu odnalazł się nasz driver i po kilkunastu minutach byliśmy już na miejscu. W pośpiechu rezerwowany hotel okazał się zupełnie wystarczający, a jego położenie pozwoliło nam zahaczyć nawet paradę Helloween w kolumbijskiej stolicy. Jednak po jej zakończeniu poczuliśmy się niezbyt bezpiecznie i zgodnie z zaleceniami Pani z recepcji powróciliśmy do hotelu. Gumowa pościel komfortowego snu nie zapewniła, lecz ostatni etap podróży męczący naprawdę już nie mógł być. Po dwóch godzinach lotu znaleźliśmy się w San Jose. Byliśmy w końcu na Kostaryce. Pura Vida! Co prawda wylądowaliśmy daleko od naszego resortu, ale mogło naprawdę być gorzej… Wiedząc, że będziemy długo jechać busem poprosiliśmy od razu o przewodnika i małe zwiedzanie. Krępy Fernando okazał się niezłym fachowcem i lokalnym patriotą. Opowiadał nam o Kostaryce przez pół drogi, zawiózł też nad piękny wodospad, gdzie mogliśmy się wykąpać i ochłodzić… Pytaliśmy o wszystko, a on chętnie opowiadał. Co prawda powtarzał pewne kwestie bardzo często, szczególnie magiczne słowo Guanacaste, czyli nazwę jednej z siedmiu kostarykańskich prowincji. To właśnie tam mieliśmy mieszkać. Trochę się z niego podśmiewaliśmy, ale robiliśmy to naprawdę subtelnie. Jak się później okazało Fernando był również naszym przewodnikiem na wycieczcie na wulkan Arunal – chociaż nazwa tej wycieczki była dosyć mylna… Wulkan widzieliśmy z bardzo daleka. Mogliśmy za to, u jego stóp zrelaksować się w fajnym resorcie wykorzystującym gorące źródła; z wodą podgrzewaną właśnie przez Arunal. Odwiedziliśmy także park narodowy położony niedaleko, a w nim oglądaliśmy: dzikie kolibry, niezliczone gatunki innych barwnych ptaków, iguany, motyle i kilka gatunków jadowitych żab; nie wspominając o bujnej i różnorodnej roślinności. To było naprawdę coś. Telewizja przyrodnicza w realu…

Zanim nastąpiła jednak ta wycieczka przez trzy dni z rzędu zanurzaliśmy się podczas lokalnych nurkowań w Oceanie Spokojnym. Cóż z tego, że jak zwykle przed wizytą w nowym miejscu: sprawdziłem wrażenia innych, czytałem, oglądałem fotki i filmy z nurkowań w wodach kostarykańskiego wybrzeża Pacyfiku. Dopiero pierwsze spojrzenie pod powierzchnię wody dało obraz tego co nas czeka tutaj pod wodą. No cóż, pierwsze 2 dni nie powaliły widocznością, było z nią naprawdę kiepsko. Zmieszany, zielonkawy ocean zalany momentami purpurową wodą (kolor spowodowany zakwitem alg) wyglądały z powierzchni pięknie, ale zabrały przejrzystość. Wynosiła ona na początku niespełna kilka metrów. Nie przeszkodziło to jednak w zauważeniu obfitości życia podwodnego. Po pierwsze sporo było szkół złożonych z dziesiątek ryb, głównie lucjanowatych. Udało nam się zobaczyć rekiny i żółwie, ale najwięcej było nadymek i najeżek. Pływały one w ilościach ogromnych, tworząc coś przypominającego gęsty dywan nabity kolcami i ciekawskimi wybałuszonymi oczami. Nadymki, z gracją, ale i pewną śmieszną manierą kręciły się wokół szczelin i zakamarków podwodnych skał. Fajny widok dawała „przestraszona” najeżka, która z kształtu przypominała podwodnego Zeppelina, zmieniając się w chwili trwogi w nastroszony kolcami balon. Co prawda szybko wracała do smuklejszej sylwetki, ale show robiła fantastyczne. Pura Vida! Do tego żółwie, rekiny rafowe, orlenie i wielkie płaszczki. To właśnie one nie zawodziły i na każdym nurkowaniu czekały na nasze ciekawskie spojrzenia. Wielkie niczym latające dywany, najpiękniejszy widok dawały przepływając blisko skał w otoczeniu ławic innych ryb. Do rodziny płaszczek zalicza się ogólnie: drętwy, ogończe, raje, manty i orlenie. Mant nie widziałem, ale takiej ilości orleni nigdzie wcześniej nie było. Rozmiary jakie przybierały ogończe, również były rzadko spotykane (widziałem tak duże tylko w Mozambiku…). Tym bardziej robiąc im zdjęcia starałem się nie skończyć jak Steve Irvin. Znany australijski przyrodnik i prezenter telewizyjny zginął przecież kilka lat temu po przebiciu kolcem ogończy. Wody naszej zatoki były zatem domem dla ogromnej ilości tych ryb, których silnie grzbietobrzusznie spłaszczone ciało wieńczy ogon zakończony kolcem jadowym, często z haczykami (tak jest właśnie u ogończy). Jeden moment strachu był – spłoszona przez kogoś będącego przede mną, ogończa zatrzymała się dokładnie pode mną. Ja, zamurowany, wiszący maksymalnie kilka centymetrów nad nią, zamiast nacisnąć migawkę (licząc na wyjątkowe ujęcie) odepchnąłem się od niej przy użyciu aparatu. Poczułem szybki i mocny ruch wody. Uff, odpłynęła… Nogi jak z waty miałem przez kilka dobrych minut. Naprawdę było niebezpiecznie. Najbardziej niebezpieczne były jednak łachy piachu, wypełniające oceaniczne dno, miejsca nie pokryte skałą wulkaniczną. Tam właśnie, ogończe zakopywały się w podłożu, wystawiając do góry jedynie otwory skrzelowe (tzw. tryskawki) i szeroko osadzone oczy. Po „mojej” akcji z ogromną płaszczką, miałem złudzenie, że każdy kawałek piasku, kryje kolejną ogończę nastawiającą swój kolec jadowy na mnie… Trauma na szczęście tak samo jak szybko przyszła, szybko też odeszła.

Widziałem pod wodą również kilka drętw, które w celach obronnych potrafią wytwarzać prąd elektryczny! Kilka razy obserwowaliśmy także szybkie i czujne orlenie patrolujące nasze nurkowiska. Trzymały jednak spory dystans. Z resztą, cały czas czułem, że obserwuje nas coś dużego; tylko widoczność nie pozwalała tego zobaczyć…

Na szczęście po kilku dniach nastąpiła poprawa przejrzystości wody, chociaż planktonu zostało w niej sporo; no i miała ona jeszcze odcień nieco zielonkawy. Podzieleni na dwie łodzie i grupy, wykonywaliśmy lokalne nurkowania niedaleko naszej plaży Ocotal. Wymiana spostrzeżeń i opisy podwodnego życia powracały zaraz po nurkowaniach. Wszyscy spotykaliśmy się kilka metrów od brzegu, przy naszym centrum nurkowym i przy basenie. Otwierany specjalnie dla nas bar, oferował drinki i jak się pod koniec wyjazdu okazało, także całkiem smacznie hamburgery i inne przekąski. Kilkanaście minut przy zimnej pinacoladzie lub cuba libre, smażenie się na słońcu i siatkówka wodna to był czas spędzany po nurkach, ale jeszcze przed lunchem… Zmęczeni słońcem, grą, no i drinkami wdrapywaliśmy się niczym himalaiści stromą asfaltową drogą do naszego ośrodka. Tam, w restauracji ulokowanej na tarasie widokowym z panoramą całej plaży i okolicznych wysepek czekał na nas obiad. All inclusive traktowaliśmy naprawdę poważnie. Jako praktycznie jedyni goście naszego resortu (nie licząc parki wychudzonych amerykanek, i kilku geriawitów) musieliśmy dać pracę kucharzom, kelnerom i wszystkim innym pracownikom resortu. Smakowało nam wszystko, apetyty dopisywały, w związku z tym ciąża gastronomiczna postępowała wyraźnie do przodu. Nieliczni z nas (Wojtek-Maciek) próbowali rano pływać, biegać, ale większość raczej ograniczała się tylko do siatkówki basenowej.
A wspomnieć należy, iż nasze mecze były zacięte i pełne bezkompromisowego poświęcenia. Przegrani liczyli na rewanż w dniu następnym, a wygrani wcale nie mieli zamiaru do tego dopuścić. Mecze przeżywaliśmy aż do wieczora… Po lunchu (2 przystawki, danie główne no i 2-3 desery!!! na głowę) przychodził czas na relaks i przygotowanie się do kolacji… Ona też była niezłym wyzwaniem! Zamawialiśmy sumiennie: przystawki (różne sałatki lub np. tatar z tuńczyka), dania główne (wśród których królowały krwawe befsztyki oraz seabass w sosie z owoców morza) i desery podlewane winem czy drinkami. Pura Vida!

Po kilku dniach nurkowań postanowiliśmy pojechać na wycieczkę do Nikaragui. Dla nas byłby to kolejny kraj do zobaczenia, a do wjazdu tam przekonała nas perspektywa zobaczenia jedynego jeziora na świecie gdzie żyją spore rekiny i …wizyta w fabryce cygar.

Nasz nowy przewodnik – Luis, na wstępie opowiedział o przejściu granicy i co obowiązkowo mamy kupić w sklepie bezcłowym… Formalności, które pomógł nam załatwić poszły w miarę sprawnie. Było jednak trochę pisania, ponieważ każdą deklarację graniczno-celną musieliśmy wypełnić osobno po 2 razy. Obligatoryjnym zakupem okazała się butelka (czy też butelki) – podobno najlepszego na świecie – nikaraguańskiego rumu… Faktycznie sprawdziliśmy jego jakość dość szybko, i jak się zaraz okazało – przewodnik miał rację! Droga prowadząca do Nikaragui stanowiła jeden z odcinków autostrady Panamerykańskiej, łączącej kraje Ameryki Łacińskiej z USA. Była ona dość wąska, zupełnie jak trasy na Warmii i Mazurach i przy samej granicy nieco zatłoczona. W kolejkach po obu stronach ustawionych było mnóstwo wielkich postamerykańskich ciężarówek wyładowanych po brzegi. Wysłużone, wielkie auta przewoziły na jeszcze większych naczepach głównie zbiory z plantacji cytrusów, kawy i trzciny cukrowej.

Pierwsze kilometry od granicy to wyraźnie biedniejsze zabudowania i ludzie, których łączyło ubogie, ewidentnie trudniejsze niż na Kostaryce życie. Jak mówił nasz przewodnik, był to efekt wielu lat wojny. Niewypowiedziana wojna USA przeciwko Nikaragui trwała od 1981 do 1989. W jej trakcie zginęło 40 tys. ludzi, głównie cywili zamordowanych przez Contras. Schyłek zimnej wojny przyczynił się do porozumienia między walczącymi stronami w sierpniu 1989 roku. W wolnych wyborach w 1990 zwyciężyła popierana przez USA kandydatka Narodowej Unii Opozycyjnej – Violeta Chamorro. Również w wyborach parlamentarnych zwolennicy prezydenta zwyciężyli nad sandinistami Ortegi. W roku 2006, po prawie 17 latach pozostawania w opozycji, Daniel Ortega niespodziewanie łatwo wygrał wybory prezydenckie. Sukces ten zawdzięcza przyjęciu znacznie bardziej pragmatycznego, a mniej radykalnego programu społeczno-gospodarczego oraz pojednaniu z wieloma przeciwnikami politycznymi.

Luis – nasz przewodnik zapytany przeze mnie o sytuację polityczną w Nikaragui, uśmiechnął się tylko i powiedział krótko: „politycy kradną tu jak wszędzie na świecie. Różnica jest taka, że akurat tutaj kradną prawie wszystko…”.

Kilkanaście kilometrów za granicą, zatrzymaliśmy się przy największym w Ameryce Środkowej jeziorze o nazwie: Nikaragua. Co ciekawe, żyją w nim właśnie endemiczne gatunki zwierząt morskich, które w toku ewolucji przystosowały się do środowiska słodkowodnego. Najbardziej znaną rybą występująca w tym zbiorniku wodnym jest podgatunek żarłacza tępogłowego! Panorama jeziora była piękna, a jej niesamowity urok potęgowały dwa bliźnie szczyty wulkanów wystające dumnie ponad horyzont. Za rowem tektonicznym, wzdłuż wybrzeża, ciągnie się podobno rząd 40 wulkanów, z których najwyższy jest El Viejo – 1780 m n.p.m. To musiałby być widok. Pura Vida!.

W Nikaragui zwiedziliśmy także Grenadę – czyli miasto kolonialne z dużą hiszpańską spuścizną, np.: fabryką cygar, gdzie dane nam było obserwować żmudne zwijanie liści tabaki w cygaro. Zakupy zrobione w tym miejscu dały nam (szczególnie Wojtkowi) zapasy cygar, wypalanych grupowo wieczorami. Robiliśmy to najczęściej w basenie… Na obiad jedliśmy filety z tilapii pochodzącej z jeziora Nikaraguańskiego. Zamiast sjesty ruszyliśmy na pobliskie stragany. Jednak zdegustowany jakością proponowanych produktów zrezygnowałem z lokalnej cepelii. Niektórym z nas udało się kupić koszulkę, ale najbardziej dumny był Darek – szczęśliwy posiadacz kowbojek z bydlęcej skóry. Były naprawdę odjechane. Ciekawe, jak zareaguje na jego buty otoczenie w Polsce…

Zmęczeni podróżą, od następnego dnia rozpoczęliśmy nasze kolejne dni nurkowe, po których były: drinki, siatkówka, lunch, sjesta i kolacja…

Uwag nie było, humory dopisywały, jedzenia w naszej restauracji na szczęście nie brakowało…

Jakby nam było mało przyjemności, jednego poranka na plaży wydarzył się mały cud. Nasz ranny ptaszek, Wojtek-Maciek, który wstawał ok. 5:00 zapoznał na plaży Mary… Polkę, mieszkającą od lat w Chicago, a prowadzącą także interesy (restaurację na lotnisku w Liberii) na Kostaryce. Mary poinformowana o naszej ekipie i naszej wycieczce, zaprosiła nas do położonego przy tej samej plaży swojego domu.

Luksus generalnie mi jakoś nie przeszkadza, ale to co gospodyni przygotowała dla naszej bandy było niezwykłe. Barman gotowy do polewania trunków, świeże (złowione rano) ryby, langusty i karby zachęcały do niezłej imprezy. Basen i taras z widokiem na plażę, zapierały dech w piersiach. Gwiazdy i księżyc okryły nas niczym kosmiczna kołderka, zrobiło się klimatycznie. Nikaraguańskie cygaro smakowało wyśmienicie. Żal było opuszczać Mary… Ta niesamowita kobieta, widocznie stęskniona za ojczyzną i Polakami zaprosiła nas jeszcze raz…, a na sam koniec wydała prawie bal na lotnisku. Tak się najadłem na pożegnanie z Kostaryką, że ledwo zmieściłem się w fotel samolotu!

Im było bliżej końca naszego wyjazdu tym nurkowania były coraz lepsze. Cały czas przewodnicy podczas pływania po naszej zatoce szukali przy wyspach i skałach najlepiej rokującej i przejrzystej wody. Obfite życie w lepszej widoczności cieszyło nas jeszcze bardziej. Zwieńczeniem naszych zanurzeń był rejs na Bat Islands (nazwa pochodzi od kształtu archipelagu, który z lotu ptaka przypomina nietoperza). Droga do wysp to były prawie dwie godziny huśtawki i konieczność kurczowego trzymania się walczącej z wiatrem i falami łodzi. W trudnych warunkach, walcząc z silnym prądem, czatowaliśmy też na bullsharka. Jeden był…, i plan został wykonany.

Niesamowity widok podczas pływania na nasze nurkowania stanowiły z pewnością skaczące delfiny, latające ryby, spółkujące żółwie czy wielki wieloryb z drugim – małym osobnikiem… Pod wodą dominowały najeżki, nadymki, płaszczki, koniki morskie, żółwie, spore tuńczyki, ostroboki, ośmiornice, ślimaki nagoskrzelne, barwne rozgwiazdy, jeżowce, fistułki – czyli duża ilość zwierzyny.

Niesamowita była także dzika przyroda na lądzie, a zupełnie zdumiewała ilość zwierzaków żyjących obok ludzi. Zaczynając od pięknych owadów, płazów i gadów (np. iguany, węże czy jadowite żaby) po ptaki – papugi, sowy, pelikany, rybitwy, albatrosy i spore ilości dużych ptaków drapieżnych, kończąc na ssakach – małpach, szopach praczach czy ostronosach – Kostaryka to istne zoo.

Kraj ten jeszcze słynie z kilku innych rzeczy. Jedną z nich, wyróżniającą Kostarykę na tle większości państw świata – jest fakt braku armii. W 1949 nowy prezydent Ferrer rozwiązał armię i od tej pory Kostaryka utrzymuje jedynie paramilitarną policję. Poza tym ten podzielony na 7 prowincji niewielki kraj wygenerował ok. trzydziestu! parków narodowych promujących ekoturystykę.

Sukces kraju w tej dziedzinie potwierdza wyróżnienie magazynu Forbes z 2011 roku dla Parku MANUEL ANTONIA wymienionego jako jeden z najlepszych 12 parków narodowych świata.

Podróżując po Kostaryce, cieszyliśmy oczy ogromnymi ilościami owoców na straganach stojących wzdłuż szos: mango, papaje, ananasy, melony, arbuzy, awokado… Często podczas przemieszczania się spotykamy dzikie zwierzęta. Musieliśmy np.: ustąpić wężowi boa, leniwie przemieszczającemu się po drodze, czy też, obserwowaliśmy małpy skaczące po słupach elektrycznych. Kostaryka to także baseny z gorącymi źródłami, bary w wodzie, farmy krokodyli i motyli, przejażdżki konne, stawy z okazami ogromnych ryb tropikalnych, surfing, wędkarstwo sportowe, zjazdy na linach i mnóstwo innych atrakcji. Prawdziwy raj i totalna egzotyka dla turystów, gdzie każdy znajdzie coś odpowiedniego dla siebie.

Wszyscy jednogłośnie stwierdziliśmy, że jedna z najciekawszych rzeczy, które zaliczyliśmy na Kostaryce dotyczyła obserwacji żółwi morskich. Widzieliśmy jak wychodzą z morza, jak składają jaja w wygrzebanym dole; obserwowaliśmy świeżo wyklute żółwiki pospiesznie udające się do oceanu; obserwowaliśmy także samą kopulację kilku par żółwi. To będzie mój pomysł na kolejny tekst, który będę mógł wzbogacić mnóstwem fotek. Uwierzcie; mieliśmy Discovery Channel na żywo ;).

Przez wszystkich, nawet tych czasami marudzących na nienajlepszą widoczność, wyjazd uznany został (jak zwykle za świetny). Trzy kraje Ameryki łacińskiej mamy zaliczone! Kostarykę poznaliśmy z wielu stron, spełniając marzenia o życiu w kraju idealnym, bez nieprzemyślanej ingerencji człowieka w ekosystem, kraju, który postawił na naturalne piękno i obronę słabszych uzależnionych od ludzi zwierzaków. Tęsknię już za Kostaryką i jestem pewien że tam po prostu wrócić trzeba.

Pura Vida Costa Rica!

Miłosz Dąbrowski
www.aquadiver.pl
milosz@aquadiver.pl

(wikipedia.org) Kostaryka jest krajem wyżynno–górzystym, położony w strefie aktywności sejsmicznej. Znajdują się tu także liczne wulkany, niektóre aktywne. Niziny występują jedynie na wybrzeżach oraz w dolinach większych rzek: San Juan, Tempsique i Cañas. Przez środek kraju biegną trzy główne pasma górskie: Cordillera de Guanacaste (wulkan Miravalles, 2021 m n.p.m.), Cordillera Central (wulkany Irazú, 3432 m n.p.m. i Turrialba, 3421 m n.p.m.) oraz Cordillera de Talamanca z najwyższym szczytem Kostaryki Chirripó Grande (3820 m n.p.m.). Między pasmami Cordillerą Central a de Talamanca znajduje się niewielka wyżyna Cartago, położona na wysokości 1400 m n.p.m. U podnóży Cordillera Central rozciąga się zajmująca ok. 900 km² śródgórska kotlina Meseta Centralna. Tutaj ulokowała się stolica kraju San José i inne ważne miasta Kostaryki (Cartago, Alajuela,Heredia). W sumie mieszka tu ponad połowa mieszkańców kraju.

Wybrzeże karaibskie ma charakter niskiego wybrzeża lagunowego. Za to wybrzeże pacyficzne ma dobrze rozwiniętą linię brzegową z licznymi zatokami (Golfo Dulce, Bahía de Coronado, Nicoya, Papagayo). Rzeki Kostaryki są krótkie i bystre. Do największych rzek należą: San Juan (graniczna), Reventazón i Chirripó. Brak większych jezior, poza sztucznym zbiornikiem wodnym Arenal.

Klimat Kostaryki to klimat podrównikowy. Na wybrzeżu karaibskim wiatry pasatowe przynoszą obfite opady przez cały rok (2000-6000 mm rocznie). Natomiast po stronie pacyficznej opady są mniejsze (1000-2000 mm) i występują w okresie od maja do grudnia. W pozostałych miesiącach panuje susza. Średnie roczne temperatury wynoszą ok. 26 °C na wybrzeżu i 18-20 °C w głębi kraju, na wyższych wysokościach.

W okresie przedkolumbijskim, między 750 a 1500, na obszarze dzisiejszej Kostaryki rozwijały się kultury indiańskie. W 1502 do wybrzeża Kostaryki dotarł Krzysztof Kolumb, który spodziewał się tu odkryć legendarną krainę złota; nazwał to wybrzeże Costa Rica, czyli „bogate wybrzeże”. Obszar ten podbił w imieniu Hiszpanii Juan Vasquez de Coronado w latach 1561–1565. Założył on pierwszą stolicę Kostaryki Cartago. Już w czasie podboju de Coronado miejscowi Indianie występowali zbrojnie przeciwko Hiszpanom. Kolejne bunty w latach 1673 i 1709 spotkały się z ostrą reakcją kolonizatorów i doprowadziły do ich nieomal całkowitego wyniszczenia.

Kostaryka proklamowała niepodległość w 1821 i wraz z sąsiednimi republikami weszła w skład Stanów Zjednoczonych Ameryki Środkowej. Od 1839jest niezależną republiką. W 1871 przyjęta została konstytucja Kostaryki, która była później kilkakrotnie poprawiana. W 1948 roku wybuchła wojna domowa, a prezydent Teodor Picado Michalski udał się na emigrację. W 1949 nowy prezydent José Figueres Ferrer rozwiązał armię i od tej pory Kostaryka utrzymuje jedynie paramilitarną policję.

Pod względem struktury etnicznej, Kostaryka to kraj wyjątkowy jak na Amerykę Środkową. Około 84% ludności stanowi ludność biała. Pozostała część społeczeństwa to Metysi (10%), Murzyni i Mulaci (5%) oraz Indianie (1%). Językiem urzędowym jest język hiszpański. Jest on w powszechnym użyciu. Jedynie Murzyni i Mulaci, zamieszkujący głównie prowincję Limón posługują się głównie językiem angielskim.

Religie (2000):

Katolicyzm– 71,5% (zobacz: Podział administracyjny Kościoła katolickiego w Kostaryce)
Protestantyzm– 13,3%: (zobacz: protestantyzm w Kostaryce)
Zielonoświątkowcy– 7,0%
Kościół Adwentystów Dnia Siódmego– 1,6%
Religie chińskie– 2,2%
Animizm– 0,8%
Mormoni– 0,8%
Świadkowie Jehowy– 0,6% (zobacz: Świadkowie Jehowy w Kostaryce)
Bahaizm– 0,3%